Każdy chyba kiedyś w życiu swym tak miał, że zrobił coś, a później mu było gańba. W większości to są jakieś pierdoły, a to się podje czekoladę i winę zrzuci na dziecko, albo zaparzy się ostatnią torebkę herbaty, a pustego pudelka się nie wyrzuci. Kończy się to wspomnianą gańbą i tela. Jednak są i zawsze byli tacy co już przysłowiową pałkę przegną. W dzisiejszych czasach człowiek co kapke przegnie to albo jakąś grzywnę dostanie, czy inne prace społeczne w MZD. Za to jak się już tak fest przegnie no to nie ma rady i trza swoje za murem, na koszt podatników, odsiedzieć. Kiedyś natomiast system kar był nieco bardziej przejrzysty i bezpośredni. Jak ktoś coś ukradł to „ciach” i po ręce, krzywoprzysięstwo „ciach” i po języku. No może brutalne ale jakiś sens chyba to miało, przynajmniej każdy wiedział coś narobił, a nie jak teraz, że wyjdziesz z „sanatorium” i ŻODYN nie wie coś za jeden. Od zawsze była także stosowana kara najcięższa za najcięższe przestępstwo. Proste prawo śmierć za śmierć. Jednak i tutaj mógł wydarzyć się wyjątek i świadkowie takich wyjątków są bohaterami dzisiejszego wpisu.
Mianowicie chodzi o krzyże pokutne. Mniej więcej od XIII wieku jak się ktoś, delikatnie mówiąc, zagalopował i zamiast tylko piznąć oponenta by pokorę przywrócić, to zabił na śmierć, raczej mógł liczyć tylko na spotkanie z katem. Chyba, że się z rodziną umrzyka dogadał. Zdarzało się to nie tak rzadko jak mogłoby się wydawać, bo przecież co rodzinie Pana trupa, że innego za to ubiją? Lepiej było dostać stosowne odszkodowanie, wymóc opłacenie pogrzebu itd., a na koniec zażądać postawienia krzyża w miejscu zbrodni. Tak na pamiątkę i ku przestrodze. Istnieją również przekazy, że to sam zbrodniarz musiał ów kamienny krzyż na miejsce zanieść, by winy swe do końca odkupić. Zdarzały się także przypadki, że krzyże takie fundowano w zamian za zmianę wyroku z np. śmierci poprzez ćwiartowanie, można było liczyć na ścięcie. Zawsze to jakiś wybór. Księstwo nasze leży na granicy (znów ta granica 🙂 ) stosowania tego prawa, gdyż przyjmuje się, że występowało ono tylko do linii Wisły. Faktycznie im dalej na zachód od naszych ziem tym krzyży pokutnych więcej. U nas zachowało się ledwie kilka sztuk, które dziś postanowiliśmy odszukać.
Pierw udaliśmy się do Brennej, gdzie na wzgórzu Łazek w 1696 roku dokonała się tragedia. W trakcie „riserczu” dowiedziałem się w sumie, że krzyż jest i tyle. Sama lokalizacja i jej opis pozostawiał wiele do życzenia, ale jak się okazuje wystarczy iść błotno – kamienną ścieżką, która zdaje się nie mieć litości i granicy stromizny oraz mieć oczy dookoła głowy. Sam pewnie bym błądził po brneńskim lesie do dziś, gdyby nie Kaśka, która poszukiwany obiekt wypatrzyła w miejscu, gdzie akurat zupełnym przypadkiem zatrzymaliśmy się, by odpocząć. Co się zatem stało na tym wzgórzu końcówką XVII wieku? Tutaj mamy mały rozdźwięk ponieważ, część ludzi twierdzi, że do zbrodni doszło w następstwie sąsiedzkiego sporu na tle, nazwijmy to melioracyjnym, a dokładnie „poszło” o to, po czyim polu ma spływać i niszczycielsko działać okresowy potok. Inni twierdzą, że przyczyną tragedii była, jak to w legendach, miłość „takich dwóch” do „takiej jednej”. Tak czy siak jeden z tamtejszych mieszkańców, najprawdopodobniej kopaczką, czy też jak kto woli motyką, drugiego chłopa zabił. Niestety napisy na krzyżu są już bardzo zatarte, a mogłyby pewnie co nieco wyjaśnić. Odczytać można słowo „zabity” oraz datę 1696. Część widzi jeszcze wspomnianą kopaczkę, wyrytą na szczycie krzyża. Sam obiekt stoi pochylony, napisy niemal zatarte, a tabliczka wbita obok niestety za bardzo nie pomaga, by go znaleźć. Szkoda, bo to najprawdopodobniej najstraszy zachowany obiekt w gminie Brenna.
Gdy udało nam się zejść ze stromizny udaliśmy się poza granice Księstwa do dóbr pszczyńskich, a dokładniej do Studzionki, gdzie znajdują się kolejne dwa krzyże pokutne. Niestety o nich nie wiemy w sumie nic. Inskrypcje jeśli istniały są już całkowicie zatarte, a same krzyże są w obecne miejsce przeniesione. Pierwotnie jeden z nich stał nieopodal, lecz przeszkadzał podczas remontu ogrodzenia, drugi pochodzi najprawdopodobniej ze Strumienia. W międzyczasie Jerzy uciął sobie małą drzemkę w aucie więc zostałem wydelegowany do udokumentowania stanu obecnego. Mijając Panów stojących ze 100 metrów od kościoła (pewnie dbali o dystans społeczny) na mszy, która akurat się kończyła ujrzałem dwa krzyże z piaskowca. Na jednym widoczny jest wyryty sztylet czy też miecz co może wskazywać na narzędzie popełnionej zbrodni. Niestety faktycznie raczej już nie dowiemy się, kto i za co je postawił oraz w którym miejscu stały pierwotnie, niemniej jednak z pewnością za ich powstaniem kryje się także mroczna historia. Podczas ogłoszeń parafialnych szybko udokumentowałem stan zastany i powróciłem w chwale do auta lecz do Studzionki z pewnością powrócimy.
Wracając w stronę Cieszyna łatwo jest znaleźć kolejny przykład tego swego rodzaju małej architektury. W miejscowości Pruchna tuż przy drodze wojewódzkiej znajduje się takowy. Ten, w przeciwieństwie do poprzedników, zachował się w bardzo dobrym stanie. Kilka lat temu, gdy drogą wojewódzka była remontowana groziła mu „zagłada” na szczęście jeden z mieszkańców przeniósł krzyż w nieco inne miejsce (na drugą stronę drogi) i dzięki temu może „opowiedzieć” o historii z 25 lutego 1645 roku. Napis na krzyżu informuje nas „W roku 1645, dnia 25 lutego, został na tym miejscu przez lekkomyślnych towarzyszy, syn pana Jana Czerwenki, obywatel ze Starego Cieszyna, zamordowany. Bądź Boże miłościw jego duszy. Amen„. Całość napisana jest w znanym nam już po wizycie w Nydku (TUTAJ) języku staroczeskim. Kilka lat temu krzyż został odremontowany, lecz materiał z jakiego jest zbudowany oraz bliskość bardzo ruchliwej drogi powoduje, że napis znów się zaciera. Na szczęście widać, że ktoś dba o jego otoczenie więc o jego przyszłość chyba można być spokojnym.
W ogóle, żeby przyjrzeć się dokładniej kamiennemu artefaktowi stanęliśmy na bocznej drodze tuż przy nim, żeby na poboczu ruchliwej drogi wojewódzkiej nie zawadzać innym. Jakież było moje zdziwienie, gdy wychodząc z samochodu przywitał mnie Kermit i Wielki Żółty Ptak! No dobra to dodałem od siebie, ale faktycznie zaparkowaliśmy na ulicy SEZAMKOWEJ!!! O istnieniu jej wiedziałem wcześniej poprzez znajomość z pewnym jegomościem, który na ów ulicy mieszkał przez pewien czas (nie chodzi mi tym razem o Ciasteczkowego Potwora czy Erniego 🙂 ) ale jakoś nie było okazji zatrzymać się tam i fotki zrobić.
Nadszedł czas, by wrócić do Cieszyna, ale tutaj także przecież mamy przykład bohatera dzisiejszego wpisu. Niegdyś, w stolicy Księstwa znane były dwa pokutne krzyże. Dziś ostał się tylko jeden. W Pastwiskach na „Bożej Męce” zabytek przeszkadzał przy którejś przebudowie i zaginął. Ostatni raz notowany jest jeszcze w 1979 roku. Leżał przewrócony w przydrożnym rowie (w owym czasie nie miał już jednego ramienia). Po tym czasie już go nikt nie widział. Jednak jest jeszcze jeden, który dotrwał do dziś. Znajduje się przy ul. Majowej w Boguszowicach. Z oboma wiąże się jedną legendę, gdzie nie zbrodnia była przyczyną postawienia krzyża. „Książę chciał mieszczanom dać pola w Mostach, lecz mieszczanie prosili o pastwiska za Winogradem, na co się książę wreszcie zgodził, pod następującym warunkiem. Kazał z kamienia wyciosać krzyż za słup graniczny i rzekł do mieszczaństwa: „Jeżeli się kto znajdzie, co by ten krzyż zaniósł na pastwiska, gdzie mieć chcecie granicę pól waszych, to wypełnię życzenie wasze”. Zgłosił się to pewien na śmierć osądzony więzień, któremu przyobiecano po szczęśliwym wykonaniu pracy życie darować. Więzień zaniósł krzyż na miejsce wyznaczone, lecz przybywszy tam, upadł nieżywy. Wykopano grób i tam na miejscu go pochowano, postawiwszy słup graniczny w formie krzyża na jego mogile.” Którego z krzyży legenda dotyczy nie wiadomo. Ten na ul. Majowej kojarzony jest także z grobem nie kogo innego jak dyżurnych pochowanych w niewiadomych miejscach na naszym terenie, Szwedów. W sumie tak to już u nas jest, że jeśli gdziekolwiek jest domniemana mogiła z niewiadomymi „lokatorami” to pewnie Szwedzi, ewentualnie Austriacy. Tak czy siak, krzyż do dziś stoi, a nie zawsze tak było, ponieważ na skutek poszukiwań zaginionego krzyża z Pastwisk, jeden z mieszkańców wskazał bardzo dokładnie w rzece miejsce, w którym krzyż się znajduje. Wyciągnięty z dna rzeki krzyż, oczyszczony z mułu i żwiru okazał się innym krzyżem. Według przekazu, w niedalekiej odległości od miejsca wrzucenia krzyża do wody, stać miał jeszcze w latach dwudziestych krzyż bliźniak, który został rozłupany i użyty jako budulec do fundamentów budynku. Wtedy gospodarz, na którego polu stały owe krzyże polecił swej służbie, aby istniejący krzyż zepchnąć do rzeki, by nie podzielił losu jego „Bliźniaka”. Niestety dziś już jest bez inskrypcji dodatkowo na prywatnej posesji więc tylko zza płotu można go zobaczyć. Ja chętnie bym kopnął szpadlem kilka razy wokół, bo wydaje się być bardzo niski, a może pod ziemią…
I w taki sposób odwiedziliśmy kilka miejsc zbrodni. Ciekawy temat na niedzielne popołudnie 🙂 Krzyże pokutne to naprawdę interesujące obiekty, a w sumie nie tak daleko od nas jest ich rzeczywiście sporo, ale to już na zupełnie inną historię i trip.
4 odpowiedzi na “Dosłownie ciężka pokuta”
Może to dobrze, że teraz osądza nas niewidoma Temida, bo krzyży by się mogło u nas namnożyć.Pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy 😘
[…] z poprzedniego wpisu takich obiektów nie odpuszczamy. Poprzednio szukaliśmy ich specjalnie o czym TUTAJ, a dziś w sumie odwiedziliśmy swego rodzaju wotum pokutne przy okazji. Ten egzemplarz (bo będzie […]
[…] jedna. Zdarzało się, że winę swą można było odkupić w inny sposób, o czym szerzej pisałem TUTAJ. Gdy jednak ktoś został skazany na śmierć w Cieszynie, jego droga wiodła z zamku ku bramie […]
[…] był krzyż. Już kilkukrotnie opisywaliśmy tutaj krzyże pokutne jak choćby TUTAJ, TUTAJ czy TUTAJ Ten jednak jest jednym z dwóch w województwie małopolskim, i jednocześnie prawie najdalej […]