Do dzisiejszej wycieczki zainspirował nas Wielki Piątek i historia pewnego skazańca. Zgodnie z tradycją oraz przekazami w piątek, w odległej od nas Jerozolimie osądzono i ukrzyżowano osobę znaną jako Jezus Chrystus. Historia sprzed około 1988 lat potwierdzona jest w źródłach bardzo dobrze. Historycy, bez podziału na wiarę i poglądy, zgodni są, że Jezus rzeczywiście żył oraz, że został skazany na śmierć, a wyrok miał być wykonany poprzez ukrzyżowanie. Do dziś niezliczone tłumy wiernych przechodzą drogą, jaką podążać miał ku swemu przeznaczeniu Chrystus. Z przyczyn wiadomych nie wybraliśmy się dziś do Jerozolimy. Jednak pozostawiając na chwilę na boku cały bagaż wierzeń, także przeszliśmy drogę, jaką pokonywało wielu skazańców, ale w Cieszynie. Staraliśmy się dziś odtworzyć ścieżki osądzonych zabójców, złodziei, zbójników i innych rzezimieszków, na których kara spadła w stołecznym grodzie księstwa. Oczywiście ile sądów, oskarżonych, czy wyroków tyle historii i losów. Były wyroki i kary spektakularne jak ta, gdy Przemysław I skazał morderców swojego syna, na nabicie na miedzianego, rozrzażonego konia i obwożenie ich wokół miasta przy jednoczesnym wyrywaniu mięśni szczypcami. Były wyroki dla nas dziś nie zrozumiałe, jak skazanie na śmierć pewnej klaczy, którą uznano jako współwinną zoofilii, której dopuścił się jeden z mieszkańców. My postaraliśmy się mniej więcej uśrednić oraz prześledzić ostatnią drogę skazańca w Cieszynie.
Przenieśmy się w czasie o zaledwie pięćset, może sześćset lat wstecz. Zawitamy pod wspaniały zamek cieszyński, skąd po osądzeniu wychodzi dajmy na to złodziej lub oszust. Ów osoba mogła być osądzona także w sądzie ziemskim, w ratuszu miejskim lub zaraz po wyznaniu winy po uprzednich torturach w domu cieszyńskiego kata, lecz na potrzeby dzisiejszego spaceru przyjmijmy, że osądził go sam książę cieszyński. Sąd na zamku odbywał się jeszcze przed bramą, by człowiek nieczysty nie kalał swą obecnością wnętrza twierdzy i siedziby władcy. W zależności jaki wyrok nieszczęśnik usłyszał, jego dalsze kroki mogły wieść w dwie strony. Jeśli wina jego nie była zbyt wielka, mógł liczyć na jedną z bardzo długiej listy tortur, jak choćby chłosta, stanie w dybach, piętnowanie, mutylację (obcięcie części ciała) i wiele innych. W takim wypadku jego kroki z dużą dozą prawdopodobieństwa kierowały się na cieszyński rynek. Zatem wprost z zamku mógł kierować się na ulicę Stromą. Należy pamiętać, że w średniowieczu główna oś miasta przebiegała nieco inaczej niż dzisiejsza ulica Głęboka, a sam rynek także był w nieco innym miejscu.
Idąc zapewne w asyście strażników, nieszczęśnik po przejściu wąskiej ulicy wchodził na plac przy kościele św. Marii Magdaleny. Dziś w tym miejscu stroi cieszyński teatr. Być może, któryś z kapłanów wyszedł przed więźnia i pocieszył obietnicami życia wiecznego, jeśli złoczyńca się nawróci. Wokół ulic oraz placu z pewnością nie brakowało ludzi, którzy szukając rozrywki i oderwania się od codziennych trosk przybyli zobaczyć jak swe winy odpokutowywać będzie nasz przykładowy rzezimieszek. Pewnie w tych ciężkich chwilach otuchy nie dodawały mu obelgi rzucane przez okradzionych mieszczan, czy zgniłe jajko na twarzy rzucone gdzieś z tłumu.
Chwilę później nasz przykładowy orszak strażników i więźnia stawał na rynku. Dziś to miejsce znamy jako Stary Targ, jednak to tutaj znajdował się niegdyś główny plac miasta wraz z ratuszem oraz w tym przypadku najważniejszym elementem jakim był pręgierz. Z pewnością pod tą kamienną kolumną czekał już cieszyński kat. Nie wyglądał on jednak tak jak przekazują to nam dziś filmy. Nie miał całkowicie zasłoniętej twarzy charakterystycznym kapturem. Po pierwsze sam musiał widzieć co dokładnie robi, ponieważ wbrew pozorom robota kata to precyzyjna robota. Po drugie, to on był tutaj niemal głównym aktorem. Ludzie musieli wiedzieć kto wykonuje wyroki. Na dłoniach miał rękawiczki, by nie dotknąć rzeczy skazańca, które splamione były jego winą. Do pracy miał niedaleko, ale do jego domostwa jeszcze przejdziemy później. Nasz skazaniec w tym momencie oddawany był katowi, który to wyrok sądu wykonywał. Na cieszyńskim rynku dokonywano raczej kar polegających na okaleczaniu, czy wystawieniu na pośmiewisko. Rzadziej zdarzało się w tym miejscu wykonywać wyroki ostateczne. Jeżeli już to pod ratuszem życia pozbawiano poprzez ścięcie mieczem lub toporem w zależności od statusu skazańca. Dalsze losy zwłok takie jak choćby ćwiartowanie odbywało się już w przydomowym warsztacie kata. Tymczasem miejsce dawnych mąk setek ludzi stoi do dziś i jest przez mieszkańców nie zauważane. Niemal na środku Starego Targu stoi kamienna kolumna, to właśnie w tym miejscu wykonywano wyroki sądów. Po tych kamieniach spływały litry krwi z okaleczonych pleców, czy obciętych kończyn. Może wizerunek matki boskiej nieco dziś zmienia perspektywę tego miejsca. Ów rzeźba trafiła w to miejsce znacznie później i także wiąże się z nią ciekawa opowieść, ale to nie na dziś. Jeśli nasz skazaniec miał szczęście to spod pręgierza jeszcze odszedł, choć pewnie musiał liczyć na pomoc innych, by swe okaleczone ciało doprowadzić do domu.
Niedaleko od średniowiecznego rynku znajdował się dom cieszyńskiego kata. Tradycje katowskie w stołecznym mieście księstwa sięgają XIII wieku. Osoba pełniąca tą funkcję była urzędnikiem miejskim i z kasy miejskiej była opłacana. Dodatkowo zapewniano mieszkanie służbowe wraz z pracownią (salą tortur), miejsce do wypasu bydła oraz dziedziczność posady. Brakuje jeszcze młodego i dynamicznego zespołu, owocowych czwartków i fucha jak marzenie! Chyba jednak nie do końca. Pamiętać należy, że kat był osobą wyciąganą poza margines społeczeństwa. To on zabijał i ranił osądzonych, przez co według ówczesnych przekonań cześć winy spadała także na niego. Dzięki złej sławie tego zawodu kat miał także liczne okazje, by sobie dorobić. Miasta nie posiadające tego stanowiska chętnie korzystały z możliwości wynajmu kata. To także on często zajmował się wyłapywaniem bezpańskich psów, a jego żona najczęściej prowadziła miejski dom publiczny. Wszystko to sprawiało, że choć niezbyt lubiany, to z pewnością kat głodny nie był. Dochodziło nawet do sytuacji, że roczny dochód przewyższał wynagrodzenie burmistrza. Miecz cieszyńskiego kata można do dziś zobaczyć w Muzeum Śląska Cieszyńskiego, natomiast dom rozebrano w 1966 roku.
Wróćmy jednak do naszego skazańca. Sytuacja rysowała się odmiennie w przypadku wyroku śmierci. Wbrew pozorom nie tak łatwo było na taką karę zasłużyć. Trzeba było rzeczywiście mocno się ,,postarać”. Zdecydowana większość wyroków kończyła się na różnego rodzaju okaleczaniu ciała, bądź wystawieniu na pośmiewisko. Jednak, gdy ktoś targnął się na czyjeś życie to kara w myśl zasady ,,oko za oko ząb za ząb” musiała być jedna. Zdarzało się, że winę swą można było odkupić w inny sposób, o czym szerzej pisałem TUTAJ. Gdy jednak ktoś został skazany na śmierć w Cieszynie, jego droga wiodła z zamku ku bramie frysztackiej. Z pewnością skazaniec nie raz widział zawieszone fragmenty ciał jego poprzedników właśnie na tym elemencie miejskich fortyfikacji. Mury w średniowieczu i później pełniły rolę ostrzeżenia, zarówno dla wrogich wojsk oraz tych, którzy chcieli w tym mieście łamać prawo. Zatknięte głowy i inne części ciała miały skutecznie odstraszyć potencjalnych przestępców. Cieszyńskie mury wyjątkiem nie były, a więcej o nich znajdziesz TUTAJ. Skazaniec widząc jak skończyli inni, z pewnością teraz żałował swego postępowania, jednak było już za późno. Wraz ze strażnikami kierował się na ścieżkę prowadzącą wzdłuż rzeki Bobrówki. Dziś to miejsce znamy jako Czarny Chodnik, gdyż właśnie czarną rozpacz mieli tutaj przeżywać idący w swą ostatnią drogę. Po przejściu kilkuset metrów natrafiamy na kapliczkę. Mieszkańcy miasta nazywają ją kapliczką skazańców. W tym miejscu osądzeni zbrodniarze mieli okazję pojednać się z Bogiem. Czy kapliczka ma aż tak dawny rodowód niestety nie wiemy, jednak od kiedy tylko pojawia się w źródłach z ostatnią podróżą jest kojarzona.
Dalej droga prowadzi nas wzdłuż rzeki, aż do podnóża góry Mały Jaworowy. Cieszyniacy znają to miejsce pod nazwą ZOR (Zakładowe Osiedle Robotnicze) jednak mieszkańcy stołecznego grodu z czasów panowania książąt z pewnością na to miejsce powiedzieliby Szubieniczna Góra. Tam bowiem wznosił się, budzący grozę miejski szafot. Tam wykonywano wyroki śmierci. Sama wieża była także jasnym sygnałem widocznym z daleka. Każdy kto ją zobaczył musiał się dwa razy zastanowić, czy na pewno chce popełnić przestępstwo w Cieszynie. Budowla ta umieszczona została nawet na panoramie miasta autorstwa Mateusza Meriana. Choć nieco przesunięta na ów dziele, wieża góruje nad miastem przypominając, jak kończy ten kto prawo łamie. Po wieży dziś nie ma śladu, jednak kto wie co kryje ziemia znajdująca się niegdyś pod nią. Skazańców bowiem nie grzebano na cmentarzach lecz właśnie pod miejscem, gdzie zostali straceni.
Dziś już nie stosuje się kar cielesnych za popełnione przestępstwa. Czy to dobrze sam nie wiem. Nikt oczywiście nie nawołuje do przywrócenia kary śmierci, ale myślę, że za takie typowo głupie, a jednocześnie szkodliwe wykroczenia pewien rodzaj kary cielesnej w połączeniu z upokorzeniem by nie zaszkodził. Bo czy ktoś jeszcze raz chciałby napisać jak bardzo kocha jakiś klub piłkarski na murze, albo przewróciłby wyjątkowo agresywną ławkę w parku, gdyby po takim czynie musiał w taki piątek jak dziś, stanąć na cieszyńskim rynku, zdjąć spodnie i wytrzymać pięć uderzeń laciem, czy innym pasem w miejsce, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę? Myślę, że projekt wart rozważenia. Jest jeszcze wiele miejsc, gdzie kary zasądzano i wykonywano, ale to już na zupełnie inną historię i trip.