Pierwsza połowa roku układa się w taki sposób, że przynajmniej raz w miesiącu wybieramy się na dłuższy trip. Zazwyczaj nasze podróże charakteryzują się wyszukiwaniem ciekawostek w najbliższej okolicy, jednak warto wybrać się czasami w świat. Po zimowym tripie nad Bałtyk o którym TUTAJ, oraz podróży na półwysep Skandynawski, który opisaliśmy TUTAJ przyszedł czas na kolejne miasto oddalone od Księstwa. Położenie Cieszyna nieco determinuje nasze plany podróżnicze. Stąd bliżej nam do stolic innych niż Warszawa. Od Wiednia, Pragi, czy Budapesztu dzieli nas niecałe 400 kilometrów. Jest jeszcze jedna stolica położona bliżej niż stołeczne polskie miasto. Często pomijane i niedoceniane, mające opinie „miasta na jeden dzień”. Postanowiliśmy to sprawdzić i wyruszyliśmy do… Bratysławy.
Miasto to ma przebogatą historię, rozpoczynającą się tak na dobre już w czasach rzymskich, czyli w okresie utworzenia granicy imperium na Dunaju. Faktem jest to, że naczelnym miastem jest od stosunkowo niedawna. Tereny dzisiejszej Słowacji przez większość swojej historii nie cieszyły się suwerennością. Obszar rozciągający się od Tatr po Dunaj był składową częścią Węgier, Austrii, Austro – Węgier, Czechosłowacji i dopiero od 1993 roku stanowi osobny byt państwowy. Oczywiście był jeszcze epizod w latach 1939 do 1945, ale o tym nawet sami Słowacy chyba woleliby zapomnieć. W związku z takim biegiem historii stolica nie była potrzebna, choć Bratysława ważnym ośrodkiem kulturalnym i politycznym niewątpliwie była. Tylko nie pod tą nazwą. Jakby mało było skompilowanej historii przynależności państwowej stolica dzisiejszej Słowacji ma także bardzo bogatą metrykę zmian nazwy. Wymienić można choćby rzymskie Wratislaburgum i Pisonium, a następnie lawinę nazewniczą: Braslavespurch, Breslava, Bresburg, Poson, Istropolis, Presburg, Posony, Prešporok, a to tylko nieliczne nazwy tego miasta. Do dziś pytając na Węgrzech o drogę na Bratysławę, pewnie zdziwiony Madziar nie będzie w stanie nam odpowiedzieć i to nie dla tego, że nie chce, ale po prostu on nie wie co to Bratysława, dla niego będzie to Pozsony. Nam udało się ustalić jednak, że jedziemy do Bratysławy, która oficjalnie zwie się tak od 1919 roku, choć mało brakowało, a stolica Słowacji zwała by się Wilson lub Vilsonovo na cześć prezydenta USA Woodrowa Wilsona. GPS ustawiony i ruszyliśmy!
Zanim dotarliśmy do największego słowackiego miasta podjechaliśmy na parking pod zamek Devin. Chęć odwiedzenia tego miejsca nie opuszczała mnie już od kilku lat. Na wysokiej skale, tuż nad brzegiem Dunaju i Morawki, góruje nad okolicą warownia. Góruje tak już od czasów rzymskich, kiedy w tym miejscu legioniści założyli strażnicę. Ważną funkcję pełnił w czasie istnienia państwa Wielkomorawskiego. To tutaj kończy się, albo zaczyna Brama Morawska, tak ważna dla handlu i transportu. Już na parkingu po spojrzeniu w górę wiedzieliśmy, że czeka nas wspinaczka. Pierwsze miłe zaskoczenie czekało nas przy kasach. Przygotowani na zakup biletów po 8 euro z gotówką w ręce czekaliśmy przy okienku, aż tu nagle poinformowano nas, że w weekend odbywają się „Bratislava Days” i wejście to jedynie 2 euro za osoby dorosłe. Bardzo miłe przywitanie naszego teamu 🙂 Alejki prowadziły turystów dwoma wariantami zwiedzania, krótką wprost na zamek i długą zahaczającą o pozostałości podzamcza. Oczywiście wybraliśmy tą drugą. Przy okazji odwiedziliśmy pawilon z pozostałościami rzymskich budowli. Nie były to ruiny koloseum, czy inne monumentalne budynki, a fundamenty rzymskiej wieży wykorzystanej we wczesnym średniowieczu na umiejscowienie kapliczki. Kawałek dalej wyeksponowano podstawy domów stojących tutaj w XV wieku, zobaczyliśmy też częściowo zrekonstruowany arsenał, lecz na wzniesieniu był mój crème de la crème.
Tuż obok skalistego wzniesienia z ruinami twierdzy znajduje się nieco niższe wzgórze, a na jego szczycie stał niegdyś kościół. Ufundowany w czasie, gdy na tym terenie działali Cyryl i Metody. Wczesnochrześcijańska świątynia o tak imponujących, jak na IX wiek rozmiarach, świadczyć może o znaczeniu tego miejsca na mapie państwa mjojmirowiców. Obiekt datowany jest mniej więcej na lata 850/870, czyli panowanie księcia Rościsława. To właśnie on sprowadził do swego władztwa misjonarzy z Saloników, by krzewili nową wiarę w mesjasza zabitego na krzyżu niemal tysiąc lat wcześniej. Dla mnie takie miejsca, z pozoru średnio atrakcyjne, mają swoją duszę i czuć tutaj historię.
Wytyczone ścieżki doprowadziły nas na zamek środkowy. Ta część zamku przechodziła największe przebudowy. Najbardziej okazałe pozostałości pochodzą z czasów renesansu i stanowią resztki pałacu pamiętającego czasy, gdy właścicielem zamku był polski król Stefan Batory. Na tym poziomie zamku uwagę zwracają dwa obiekty. Wieża tzw. Panieńska, z której roztacza się przepiękny widok na Dunaj i Morawkę, oraz studnia o imponującej głębokości 55 metrów! Oczywiście oba miejsca dokładnie zwiedziliśmy.
Przed nami wyrósł zamek górny. Zlokalizowany na wysokiej skale wapiennej. Tutaj swój mini raj miała Kaśka przyglądająca się skałom i zaklętym w nich żyjątkom sprzed kilku milionów lat. Słuchając o ramienionogach, stromatolitach i amonitach pokonywaliśmy zdające nie kończyć się schody. Wspinaczka choć męcząca opłaciła się bardzo. Widok z górnej części twierdzy, która do dziś zachowała się tylko szczątkowo, jest niesamowity. Z jednej strony górzysty teren, a z drugiej wyrzeźbione przez rzeki niziny. Wijący się Dunaj rozdziela dziś w tym miejscu Słowację od Austrii. W salach pod poziomem podłogi, oprócz poczucia się jak w jaskini, zarządcy obiektu zorganizowali mini wystawę. W pierwszej części zaprezentowano artefakty związane z zamkiem takie jak kafle piecowe, klucze, czy narzędzia codziennego użytku. Druga sala zawierała gabloty pełne skamieniałości. Ciężko było oderwać się od widoków z tego miejsca, jednak dość napięty harmonogram nieco przyspieszał nasze zejście w dół do samochodu.
Zamek Devin mimo, że administracyjnie leży w granicach Bratysławy znajduje się jednak na uboczu. My przemieściliśmy się na drugą stronę stolicy, także na obrzeża do muzeum kolejnictwa. Dojazd wąskimi uliczkami i zaparkowane licznie samochody dały nam do myślenia, że nie tylko my wpadliśmy na pomysł odwiedzenia tego miejsca akurat dziś. Udało nam się jednak zaparkować i zaraz po wyjściu niemal oniemieliśmy. Po torach tuż przed nami jechał właśnie parowóz! Oczywiście widzieliśmy już nie raz ten techniczny majstersztyk, jednak nigdy do tej pory nie widzieliśmy lokomotywy parowej w ruchu. Świst, stukot, huk i inne dźwięki towarzyszące nie dały rady zagłuszyć łoskotu serca jaki towarzyszył temu widokowi. Gdy lokomotywa przejechała już koło nas, a my pozbieraliśmy szczęki z trawnika, skierowaliśmy się do wejścia. Okazało się, że trafiliśmy na pierwszy dzień sezonu letniego w muzeum i nie dość, że wejście jest darmowe to jeszcze trafiliśmy na piknik pełny atrakcji.
Poza bogatą kolekcją kolejowych artefaktów w postaci parowozów, lokomotyw spalinowych, szynowych pojazdów specjalnych, wagonów z różnych epok, a nawet wagonu pancernego, w tym dniu była możliwość przejażdżki zabytkowymi pojazdami. Oczywiście najdłuższa kolejka ustawiła się przy peronie skąd odjeżdżał mały parowóz. Widząc liczbę oczekujących odpuściliśmy sobie tę atrakcję, bo stalibyśmy tam pewnie do dziś. W zamian za to udaliśmy się na spacer wokół kolejnych eksponatów. Nasi mali odkrywcy są aktualnie na etapie pociągowym i wszystko co z tym związane budzi ogromny entuzjazm. Weszliśmy między innymi do podstawionego składu rodem z połowy XX wieku, przeszliśmy wzdłuż zakładów remontowych i zwiedziliśmy wieżę ciśnień. Nie ominęliśmy również możliwości przejechania się małą drezyną. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że skład o którym mowa wyżej, dziś będzie jechał. Mieliśmy kilka minut czasu i nie mogliśmy przepuścić okazji, by zobaczyć ogromną lokomotywę parową wraz z wagonami w akcji. Czekając na odjazd skorzystaliśmy z możliwości przejechania się wspaniałym wehikułem. Był to mianowicie pojazd, który nadwozie zawdzięczał Skodzie 1202, silnik pochodził z wytwórni TATRA, a podwozie stanowiła drezyna. Kolejka tutaj nie była zbyt duża zatem postawiliśmy przejechać się tym wynalazkiem. W środku zdecydowanie luksusów nie było. Kanapa, dwa fotele, deska rozdzielcza i kierownica, ale oczywiście nie tam, gdzie zazwyczaj występuje, przecież to pojazd szynowy. Kierownicę dostał Jerzy i „kierował” podczas podróży. Kilkaset metrów w tył, później w przód i podróż zakończona. Teraz pozostało czekać na odjazd największego eksponatu.
Dymiący kocioł i prychająca co jakiś czas parą maszyna dawała jasne sygnały, że jest gotowa do drogi. Nagle – gwizd! Nagle – świst! Para – buch! Koła – w ruch! I ruszyła maszyna, a my znów musieliśmy zbierać szczęki z podłoża. Jest coś niesamowitego w tych maszynach. Tutaj nie elektronika dyktuje warunki tylko czysta mechanika i fizyka.
W lekkich opadach deszczu zmieniających się okresowo w grad przemieściliśmy się w kierunku centrum miasta. Nad brzegiem Dunaju udało nam się znaleźć miejsce parkingowe, choć uliczka na której zostawiliśmy samochód swoją szerokością bardziej nadawała się do ruchu skuterów niż aut. Niedaleko od tego miejsca zlokalizowane jest muzeum martwych zwierząt i kamieni. Tak zwykliśmy nazywać Muzeum Historii Naturalnej. To już swego rodzaju tradycja, gdy jesteśmy w stolicy jakiegoś kraju to musimy odwiedzić taką instytucję. Za ogromnymi, ciężkimi drzwiami kryją się 4 piętra sal wystawowych. Od sztuki współczesnej, przez wystawę czasową zabawek po to co Kaśka lubi najbardziej, czyli kamienie i prezentacje fauny i flory. Mógłbym się w tym miejscu rozpisywać o poszczególnych elementach wystawy, gdzie prezentowane były zwierzęta w ich naturalnym środowisku. O niedźwiedziach, wydrach, niezliczonej ilości ptaków i o bobrach, jednak tekst tego wszystkiego nie odda.
Oczywiście nie byłoby muzeum historii naturalnej bez dinozaurów. Obszerna część wystawy prezentowała skamieniałe szczątki prehistorycznych gadów. Nie zabrakło także rekonstrukcji wymarłych istot. Zobaczyliśmy naturalnej wielkości mamuta oraz dinozaura żyjącego przed wiekami w Tatrach.
Na koniec zostawiliśmy sobie ekspozycję minerałów. Ten istny deser dla Kaśkowych oczu zaklęty był w kilkanaście gablot wypełnionych kolorowymi i fikuśnymi w swej formie minerałami. Ja stwierdziłem, że większość z prezentowanych okazów mamy w domu, choć może nieco mniejsze. Może otworzymy własne muzeum?
Po spacerze wewnątrz budynku przyszedł czas na spacer tradycyjny. Korzystając z faktu, że parking opłaciłem „z górką” udaliśmy się na stare miasto w kierunku najbardziej znanych atrakcji Bratysławy. Po minięciu cudownych kamienic w iście secesyjnym stylu trafiliśmy na główny deptak, z którego wychyla się Čumil. To rzeźba kanalarza wychylającego się z włazu. Viktor Hulik, czyli autor dzieła tłumaczył go w ten sposób: „Čumil niczego nie symbolizuje, nie jest to nikt kiedykolwiek żyjący, nie odnosi się do żadnych wydarzeń, a jedynie miał być sposobem na ożywienie starówki”. Także sympatyczna postać odlana w brązie ma po prostu przyciągnąć turystów, co zdecydowanie się mu udaje.
Dalej nasze kroki doprowadziły nas na ryneczek, gdzie akurat kończyły się występy artystyczne. Naszą uwagę zwróciły dwa obiekty. Pierwszy to najstarsza z zachowanych fontann bratysławskich, czyli ta z rzeźbą Maksymiliana II Habsburga. Rzeźba ustawiona na cokole jest oryginalna i pochodzi z 1572 roku i ma upamiętniać koronację Maksymiliana na króla Węgier. To właśnie Bratysława pełniła funkcję miasta koronacyjnego Madziarów od 1536 roku. Obok fontanny znajdowała się też ławka, o którą opiera się człowiek w charakterystycznej czapce. To napoleoński żołnierz ustawiony tutaj w 1997 roku, ma przypominać francuskich wojaków, którzy w Bratysławie przebywali w 1805 oraz 1809 roku. Pierwsza wizyta miłośników żabich udek zbiegła się z podpisaniem pokoju Preszburskiego. Żołnierz z „pierogiem” na głowie pomimo zasłoniętych oczu zdaje się wpatrywać w przepiękną architekturę centrum Bratysławy.
Idąc uliczkami starego miasta doszliśmy do wniosku, że to co nas otacza przypomina połączenie krakowskiej architektury z praskim układem ulic. Z tymi przemyśleniami doszliśmy pod bramę Michalską. Jest to jedyna zachowana brama, która przetrwała do dziś z całego systemu obronnego miasta. Jej początki datuje się na 1300 rok, ale liczne przebudowy doprowadziły do tego, że aktualnie podziwiać można barokową konstrukcję z połowy XVIII wieku. Na górę można wejść i przy okazji zwiedzić muzeum militariów, my jednak odpuściliśmy tę możliwość. W samej bramie znajduje się także punkt zerowy. To od tego miejsca odlicza się odległości innych stolic od Bratysławy.
Wąskimi uliczkami starego miasta dotarliśmy do wiaduktu, z którego świetnie widać zarówno zrekonstruowaną część fortyfikacji miejskich, katedrę św. Marcina i kolejną z bratysławskich atrakcji, czyli UFO. Niecodzienna forma architektoniczna zdobi most na Dunaju. My skierowaliśmy się niezliczoną liczbą schodów do górującego nad okolicą zamku.
Czworoboczna twierdza swój rodowód ma jeszcze w czasach rzymskich. Dzisiejsza bryła pochodzi jednak z XIX wieku i przybrała taką formę po pożarze wznieconym przez napoleońskich żołnierzy. Zachowując proporcję zamek przypomina ten z Lidzbarka Warmińskiego, tylko jakby ktoś go otynkował. Poza cudownym widokiem okolica zamku oferuje także rekonstrukcję fundamentów bazyliki z okresu wielkomorawskiego. Oczywiście, tak jak wszystko, zamek bratysławski także ma związki z Cieszynem. Maria Teresa, która była oczywiście królową Austrii, Czech i Węgier, w prezencie ślubnym poza Księstwem Cieszyńskim swej córce Marii Krystynie przekazała także zamek bratysławski. Mężem tak hojnie obdarowanej arcyksiężnej był Albert Kasimir August Ignaz Pius Franz Xaver von Sachsen znany jako Albert Sasko – Cieszyński. Książęca para zatem dostała swoje M ileś w iście cesarskim stylu.
Podróż w dół milionem schodów upłynęła dość szybko tak samo jak powrót do auta okraszony kilkoma fotkami na panoramę zamku oraz niecodzienne środki komunikacji jakimi niewątpliwie są wyremontowane, acz wiekowe tramwaje i autobusy ikarusy.
W tym momencie nasze żołądki podpowiedziały nam, że poza duchową strawą warto też coś wrzucić na ruszt. Przemieściliśmy się zatem kawałek w okolice poleconej nam knajpki. Okazało się, że Slovak Pub to całe piętro kamienicy zmienione w kilka sal restauracyjnych urządzonych w bardzo słowackim stylu. Zamówiliśmy oczywiście tradycyjne dla regionu dania. Koryto, bo określenie półmisek było by niedomówieniem, pierogów i halušków zdecydowanie zaspokoiło nasze oczekiwania w stosunku do słowackiej kuchni. Uczta iście królewska, choć dania bardziej pasterskie.
Po obfitym obiedzie zarządziliśmy odwrót do samochodu. Najmłodsi nie mieli szans na ukrycie zmęczenia, jednak to nie był koniec tripu. Pomimo niemal natychmiastowego zaśnięcia Jerzego i Stacha udaliśmy się jeszcze 15 km od centrum. Jak się okazuje Bratysława jest jedyną stolicą na świecie, która leży na granicy trzech państw. Kawałek przejazdu przez Węgry i już byliśmy w środku pola, gdzie znajduje się słupek wyznaczający granicę państw. Niezbyt szybki trucht wokół betonowego znacznika wywołał niecodzienną radość z bycia niemal w tym samym momencie na Węgrzech, Słowacji i w Austrii.
Zachodzące słońce wyznaczyło czas odjazdu do domu. Przed nami kilkugodzinna podróż, którą na szczęście najmłodsza część teamu przespała. Bratysława okazała się niesamowitym i ekscytującym miastem. Słyszeliśmy nie raz, że to miasto idealne na jeden dzień. Jeśli jeszcze raz usłyszę takie stwierdzenie to na prawdę nie ręczę za siebie. Z pewnością wrócimy tutaj jeszcze nie raz, ale to już na zupełnie inną historię i trip.