Kategorie
Dalsze Tripy

Jeszcze dalej niż północ.

Początek roku dla naszego teamu oznaczał oczywiście tripy, a w szczególności te dalsze. Ostatnio opisywaliśmy nasze przygody w Trójmieście TUTAJ, teraz przyszedł czas na zupełnie inne okolice, choć także wiążące się z morzem i podróżą na północ. Teraz nasz cel był jednak położony znacznie dalej i by tam dotrzeć wykorzystać musieliśmy liczne środki komunikacji nie tylko nasz pojazd. Mowa tutaj o Oslo – stolicy Norwegii, gdzie to od kilku lat mój szfagier (pisownia celowa), a Kaśki prywatny brat zamieszkuje. Byliśmy już z wizytą u niego o czym pisaliśmy TUTAJ. By nie powtarzać odwiedzin w tych samych miejscach, choć z pewnością warto zajrzeć tam nie raz, tym razem postanowiliśmy nie zostawać w mieście a ruszyć w trasę.

Ale po kolei. Wzorem ubiegłej wizyty postanowiliśmy najmłodszych pozostawić pod troskliwą opieką nestorów rodowych. Na tak skomplikowane logistyczne tripy z dziećmi przyjdzie jeszcze czas. Wyruszyliśmy z domu w środku nocy, by o świcie stawić się na lotnisku w Pyrzowicach. Stąd po odpowiednich procedurach w blasku wstającego słońca metalowe pudło ze skrzydłami zabrać nas miało na drugą stronę Bałtyku. Wybraliśmy podróż samolotem, ze względów czasowych, ale mamy mocne postanowienie, że kiedyś z pewnością do Skandynawii udamy się z pomocą promu. Podróż samolotem u nas wiąże się zawsze z dużymi emocjami. Kaśka nie może oderwać głowy od okna analizując dokładnie nasze położenia, ja natomiast skupiam się na próbach nie omdlenia podczas przeciążeń, które dla większości pasażerów są niemal nie odczuwalne. Cóż zrobić starty i lądowania mi nie służą. Dwie godzinki lotu i już mogliśmy postawić nasze stopy na norweskiej ziemi. W odróżnieniu od poprzedniej wyprawy teraz lądowaliśmy na lotnisku Gardermoen, oddalonym od centrum Oslo o ledwie 50 km.

Po zaliczeniu przejażdżki samochodem oraz lotu samolotem przyszedł czas na podróż pociągiem. To chyba najbardziej ekonomiczne rozwiązanie. Szybki zakup biletów w automacie, przemieszczenie się na odpowiedni peron zlokalizowany niemal na samym lotnisku i już widzieliśmy wjeżdżający zielony pojazd szynowy. 30 minut jazdy wystarczyło by dostać się na umówioną wcześniej ze Szfagrem stację. Tutaj po wyjściu z przystanku czekał na nas i po raz drugi w tym dniu ruszyliśmy samochodem. Przejażdżka krótka, przeorganizowanie się w domostwie Adama (bo tak Szfagier ma na imię), byliśmy gotowi. Pogoda nas nie rozpieszczała, lecz na to byliśmy przygotowani. Postanowiliśmy nie moknąć tylko skorzystać z placówki muzealnej, która posiada dach. Dojazd na drugi koniec stolicy okazał się łatwy choć dość długi. Z racji, że nasz trip rozpoczęliśmy w piątek nasz gospodarz musiał wrócić do pracy, a my zaliczyliśmy kolejne dwa środki transportu jakimi były autobus oraz tramwaj i w strugach deszczu pokonaliśmy pieszo ostatnich kilkaset metrów dzielących nas od Norsk Teknisk Museum, czyli Muzeum Techniki.

Kilka tego typu placówek już zaliczyliśmy więc mniej więcej wiedzieliśmy czego się spodziewać. Przemykając przez kolejne grupy młodzieży w wieku szkolnym zakupiliśmy bilety. Przed zwiedzaniem udaliśmy się jeszcze do kawiarenki na kawę, bo wstawanie w środku nocy i podróż zaczynała o sobie przypominać. Kilka łyków gorącego napoju wystarczyło by na nowo nabrać energii, a było po co. Zgodnie z mapą czekały na nas cztery piętra atrakcji. Wpierw przenieśliśmy się do sal, gdzie pokazano różne sposoby pozyskiwania i wykorzystywania energii. Od koła czerpakowego po nowoczesne elektrownie wodne i wiatrowe. Wszystko zaprezentowane w sposób interaktywny. Spróbowaliśmy sami wytworzyć prąd za pomocą odpowiednich dźwigni, okiełznać pioruny i poznać właściwości przewodników.

Kolejne sale poświęcone były pozyskiwaniu ropy naftowej i gazu. Jak wiadomo Norwegia ma spore zasoby tych dóbr naturalnych jednak kłóci się to z ich bardzo dużym poczuciem odpowiedzialności ekologicznej. W sumie nie wiemy jakie dokładnie było przesłanie tych ekspozycji. Głównie dlatego, że część eksponatów miała tylko norweski podpis, a wypowiedzi specjalistów puszczane na ekranach nie posiadały transkrypcji na inny język niż ojczysty Erlinga Hallanda. Ja przechodząc przez to miejsce mam wrażenie, że chciano przekazać, że ropa i gaz są świetne do sprzedawania, ale my Norwedzy korzystajmy z odnawialnych źródeł energii, bo inaczej żółwie, walenie, morświny itp. wymrą i nie będzie dla następnych. Niemniej makiety farm wiatrowych, wiertni i innych narzędzi energotwórczych wrażenie robiły.

Następna cześć tego piętra to miejsce zbaw podobno dla dzieci, ale my bawiliśmy się także przednio. Poznawanie fizyki w sposób organoleptyczny to najlepsze co może się zdarzyć. W tym miejscu można było wsiąść na motocykl i poczuć wiatr we włosach za pomocą wiatraka uruchamianego manetką gazu. Były także próby na refleks i sprawność. Moją uwagę przykuł jednak stojący na środku samochód. Porsche 911 w wersji wyścigowej jednak cały czas był oblężony przez tłum dzieci. Przechodziliśmy kolejne instalacje, a ja wciąż zerkałem w kierunku tej wyścigówki. Ba! nawet poszliśmy zwiedzać kolejne sale, jednak trasa prowadziła w taki sposób, lub my szliśmy tak, że po chwili znów byliśmy w tym samym miejscu. Po kilku próbach udało się! Wpakowałem się do Porsche. Ja już byłem ukontentowany i mogliśmy wychodzić, jednak zupełnie innego zdania była Kaśka.

Ruszyliśmy dalej po kolejnych piętrach, na których prezentowano rozwój różnorakiego przemysłu. Były tartaki parowe, maszyny tkackie, papiernicze, czy odlewnicze. Trafiliśmy także do części prezentującej rozwój medycyny. Stare szpitalne sprzęty równie dobrze mogłyby stać nie w Muzeum Techniki, a Sali Strachów. Moją uwagę przykuł jednak, a jakże, samochód. Volvo z lat 60 tych przerobione na ambulans. Taki ambulans to był lans!

Krocząc dalej dotarliśmy do piętra trzeciego, gdzie moje oczy zapłonęły. Oto na jednym piętrze postawiono samochody, motocykle, samoloty i inne wytwory ludzkiej inwencji twórczej służące do przemieszczania się. Mógłbym rozpisywać się o każdym kolejnym eksponacie. O Fordzie T, którego model musi posiadać każde szanujące się muzeum techniki. O Isuzu Trooperze przerobionym na wóz transmisyjny. O mikrosamochodzie skonstruowanym przez jakiegoś szalonego Norwega. O pierwszym w Norwegii opancerzonym samochodzie do wożenia VIPów, w tym laureatów pokojowej Nagordy Nobla. O pierwszym samolocie, który przeleciał trasę ze Skandynawii do Ameryki w około trzy miesiące. No mnożyć mógłbym tak do rana, ale to jednak trzeba zobaczyć i poczuć klimat. Zapomniał bym dodać jeszcze tramwaj, parowóz i kawałek statku.

Po tej części ekspozycji, gdzie zachowywałem się jak dziecko wpuszczone do sklepu ze słodyczami ze złotą kartą bogatej ciotki z Ameryki, przeszliśmy do miejsca, gdzie ukazano rozwój elektroniki. Pierw musieliśmy aktywować swego rodzaju pałeczkę sztafetową, gdzie za pomocą kilku pytań komputer dobrał do naszego gustu najważniejsze obiekty. Później wystarczyło przemierzać trasę zgodnie z numerami i podziwiać rozwój technologii. Nie zabrakło także eksponatów, które jeszcze dobrze pamiętamy z życia codziennego. Czy to znaczy, że jesteśmy już tak starzy?

Przejście całego muzeum przez obsługę szacowane jest na dwie godziny. My bawiliśmy się przez grubo ponad trzy! Nadszedł zatem czas powrotu do Szfagra. Autobusami dostaliśmy się do dzielnicy zbudowanej na dawnym lotnisku, gdzie Adam na co dzień przebywa. Pakowanie, obiad, chwila rozmów i refleksji i ruszamy dalej. Zostałem nominowany do bycia kierowcą. Nigdy wcześniej nie jeździłem po Norwegii, ale przecież tutaj nie Anglia i pewnie różnicy żadnej nie ma. No właśnie są i to wiele. Od dla Polaka nieuzasadnionych ograniczeń prędkości na autostradzie do 90, a nawet 80 km/h, po o wiele mniejszą ilość znaków co powoduje, że spora część skrzyżowań rządzi się tzw. „Zasadą prawej ręki”. W skrócie uważać trzeba. Zarówno na prędkość jak i na innych jeżdżących w innym stylu. To co rzuca się także w oczy, tak teraz jak i ostatnim razem, to ilość aut elektrycznych. Na jednym skrzyżowaniu, gdy staliśmy na czerwonym naliczyłem więcej Tesli niż w Polsce przez ostatni rok. Ciężko znaleźć auto nie oznaczone literą E lub I jak lubią nazywać swe elektryczne pojazdy producenci. Sytuacja ta zmienia się już kilka kilometrów za większymi ośrodkami miejskimi, gdzie infrastruktura do obsługi aut napędzanych prądem oraz srogie warunki klimatyczne póki co tryumfują nad tą (pseudo?)ekologią.

Godzinka i pół jazdy wystarczyło, by dostać się do gminy Hvaler. Górzystej i wyspiarskiej części Norwegii. Tutaj też mieliśmy wynajęty domek. Czerwone ściany i białe wykończenia zdecydowanie podkreślały w jakim kraju będziemy nocować. Czasami można odnieść wrażenie, że pod tą szerokością geograficzną wytwarza się tylko trzy rodzaje farby. Czerwony bądź szary do ścian oraz biały do wykończeń. Mimo zmroku i deszczu widok nie pozostawiał złudzeń, ze trafiliśmy w przepiękne miejsce położone w samej marinie pośród norweskich fiordów. Rozmowy toczyły się do późnych godzin nocnych, lecz wraz ze wschodem słońca nasz trip kontynuowaliśmy.

Kolejny dzień rozpoczęliśmy jak na nas dość późno. Zazwyczaj podczas naszych wojaży słońce dopiero rysuje się na horyzoncie, gdy wyruszamy w drogę. Tym razem tak się nie stało z dwóch powodów. Po pierwsze Szfagier nie ma w zwyczaju wstawać o tak nieludzkiej dla niego porze. Po drugie gęste chmury oraz padający poziomo deszcz skutecznie zasłoniły tarczę słoneczną. Prognozy twierdziły, że im późniejsza godzina nastanie tym deszczu będzie mniej. Uznaliśmy zatem, że wpierw przejedziemy kilka wysp dalej na Kirkeøy, czyli wyspę kościelną. Sama nazwa już sugeruje czego tam szukaliśmy. Nim jednak tam dotarliśmy musieliśmy przejechać przez kilka mostów, z których widok sprawiał, że miałem ochotę zatrzymać samochód na środku i podziwiać surową skandynawską przyrodę. Trasa wiodła także przez tunel, konstrukcję w Norwegii pospolitą, lecz na nas robiącą wielkie wrażenie. Hvalertunnelen, bo tak się zwie ten konkretny łączy wyspę z kontynentem. Ma 3755 metrów i sięga 120 metrów pod poziom morza!

W końcu dotarliśmy pod kościół na kościelnej wyspie. Dla niewprawionego oka budynek ten wygląda jak krzywa szopa nie wiedzieć czemu ustawiona obok cmentarza. Jest to jednak kościół niedaleko miejscowości Skjærhalden wybudowany około 1100 roku! Co czyni go jednym z najstarszych w Norwegii. Śmiało można zaryzykować tezę, że pochodzi z podobnego czasu co nasza cieszyńska rotunda. Architektura większości ludzi pewnie nie zachwyca. Ja jednak jestem fanatykiem sztuki romańskiej i w tych prostych, ascetycznych budynkach widzę jakieś nieoczywiste piękno. Nie codziennym jest też fakt, że świątynie wybudowano z kamienia. Zazwyczaj kościoły z tego okresu w Skandynawii wznoszone były z drewna. Podczas prac konserwacyjnych i archeologicznych natrafiono na ślady dwóch innych budynków wcześniejszych, na których kościół stanął. Interpretowane są jako starszy drewniany kościół oraz miejsce kultu pogańskiego. Wrażenie robi także liczba monet znalezionych pod podłogą świątyni. Niemal tysiąc brakteatów i innych płacideł, głownie z okresu XIII i XIV wieku to jest coś! Okolica ta słynęła i utrzymywała się niegdyś z połowu ryb oczywiście, ale także była zapleczem dla wielorybników. Polowania na te ogromne ssaki morskie w Norwegii nie było niczym dziwnym, wręcz był to powód do chluby! Dziś może nam się wydawać to nieco dziwne, lecz gdy zobaczymy na dumnie prezentowane trofea na przykład żubrów, czy wymarłych turów w niejednym polskim pałacu to można zrozumieć fascynację skandynawów. Tuż obok kościoła znajduje się cmentarz. Pochówki z połowy XIX wieku to norma. Mi udało się namierzyć taki z połowy wieku XVIII. Jest także obelisk, gdzie wzdłuż dojścia do kamiennego postumentu wyryto daty i nazwiska. Tutaj wujek google i jego translator dopomógł w zrozumieniu, że to symboliczny grób tych, którzy nie powrócili z morza. Wielorybników, a także marynarzy służących w marynarce podczas II Wojny Światowej.

Deszczowy spacer nie był zbyt długi choć treściwy. Wróciliśmy do auta i podążyliśmy w kierunku miasta Sarpsborg. Samo miasto ma przebogatą historię od bycia stolicą Norwegii, późniejsze spalenie przez Szwedów, po niemal zaniknięcie w wyniku ogromnej powodzi. Do samego miasta nie wjeżdżaliśmy niestety. My skierowaliśmy się na okoliczne pola. Tutaj znaleźć mieliśmy coś co łączy zainteresowania historyka i geologa. Petroglify, bo o nich mowa to wyryte rysunki w skałach najczęściej swą historią sięgające do czasów prehistorycznych. Zatem mamy kamienie – geologia i historia w jednym! Okolice Sarpsborga obfitują w tego typu zachowane artefakty. Sporo tutaj także pochówków megalitycznych. Ogólnie w późnej epoce brązu (mniej więcej 1000–700 p.n.e) okoliczna ludność upodobała sobie zabawę z kamieniami. Albo ustawiali je w kręgi, albo ryli obrazki. Zatrzymaliśmy się przy jednym z wielu pól. To tutaj mieliśmy znaleźć te jakże stare ciekawostki. Spacer po rozmokniętej łące nie przypadł do gustu Szfagrowi, ale czego się nie robi dla siostry i jej męża ;P Faktycznie pośrodku pola znajdował się sporych rozmiarów kamień, a na nim wyryte łodzie. Krajobraz zmienił się tutaj znacząco od czasu, gdy powstawały ryty. Niegdyś z tego miejsca dostrzec można było morze oddalone dziś o około 10 km. Nie dziwne więc, że prehistoryczny artysta uwiecznił właśnie łódź. Tuż obok znajdowały się kolejne dzieła sztuki kamiennej, jednak te osłonięte były przed warunkami atmosferycznymi i ich zdjęcia zobaczyć mogliśmy tylko na tablicach informacyjnych.

Pogoda nas nie rozpieszczała zatem podjęliśmy decyzję, że odpuścimy sobie spacer po Sarpsborgu w zamian udamy się niecałe 30 kilometrów na południe by móc zaliczyć kolejny… kraj! Tak byliśmy o rzut kamieniem od Szwecji. Przejechaliśmy kawałek i znaleźliśmy się na moście Svinesund. Dobrodziejstwo wieloletniej współpracy Norwegii i Szwecji, choć nie zawsze pokojowo nastawionych do siebie, doprowadziło do tego, że nie ma tutaj kontroli granicznych. Setki jeśli nie tysiące aut na norweskich „blachach” kierowało się do najbliższego miasta, a tak na prawdę na jego obrzeża. Wszystko to ze względu na różnice w cenach w obu krajach. Mogliśmy poczuć się niemal jak w Cieszynie, gdzie tysiące Czechów zaopatrywało się skutecznie czyszcząc sklepowe półki, korzystając na sile swej waluty. My zakupów nie robiliśmy. Szybki obiad i w drogę powrotną. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie na kolejnym moście, gdzie symbolicznie zaznaczono granicę państwową, a następnie podróż do Fredrikstad.

Ten wieczór zarezerwowany był na mecz hokejowy. Jednak o tym co tam się wydarzyło i czy jest podobnie do czeskich i polskich meczów na lodzie będzie w osobnym wpisie, bo jest co opisać. Po fascynującym widowisku sportowym udaliśmy się jeszcze w jedno miejsce związane z aktywnością ruchową. Stadion piłkarski we Fredrikstad nie jest niczym niezwykłym. Drużyna także do wybitnych nie należy, ale łączy się z nią wątek Polski. Otóż przez pierwsze dwadzieścia lat istnienia Fredrikstad FK klub zmieniał barwy kilka razy. Nie mogli się zdecydować jakie zestawienie kolorystyczne przynieść może szczęście. Wtedy to mecz towarzyski rozgrywała tutaj reprezentacja Polski. Włodarzom klubowym tak spodobały się biało czerwone barwy, że oficjalnie wystąpili z wnioskiem do PZPN o zgodę na używanie właśnie takiego zestawu. Polski Związek nie tylko przychylił się do prośby, ale także podarował komplet strojów klubowi z Ftredrikstad. W taki oto sposób drużyna ustaliła swoje barwy, które pozostają niezmienne do dziś.

Podróż powrotna do naszego typowego norweskiego domku minęła szybko, zupełnie jak wieczór przepełniony dyskusjami. Kolejny dzień powitał nas przepięknym słońcem. Pogoda zrobiła nam prezent wyśmienity. Skały i fiord wgryzający się w ląd wyglądały fascynująco. Korzystając z tego, że nam pakowanie zajęło mniej czasu niż Szfagrowi udaliśmy się na krótki spacer przed podróżą. Dla Kaśki miejsca te to istny raj. Granity, Marmury, Kwarce i inne słowa określające dla zwykłego człowieka normalne kamienie wypływały z jej ust z prędkością i częstotliwością pocisków wystrzelonych z karabinu MG42. Pośpieszając Adama ruszyliśmy w trasę. Musieliśmy się nieco sprężyć, bo plan na ten dzień był dość ambitny.

Udaliśmy się do Fredrikstad, jednak tym razem do starego miasta. Myślę, że śmiało określić go można mianem Zamościa północy. Miasto – twierdza znane jest także jako pierwsze renesansowe miasto w Norwegii. Otoczone fosą i wałami zostało niemal nietknięte od momentu powstania. Czuliśmy się tutaj jak podczas naszej pierwszej wycieczki, gdy zwiedzaliśmy skansen i część poświęconą Chrystianii. Na środku miasteczka ulokowano pomnik Fryderyka II, od którego nazwę miejsce to wzięło. Założenie twierdzy w tym miejscu spowodowane było wcześniejszym zniszczeniem przez Szwedów Sarpsborga. Można więc uznać, że Fredrikstad to nowy Sarpsborg. Tego typu założenia najlepiej oglądać z lotu ptaka. Wtedy to najdobitniej widać charakterystyczną gwiazdę na planie, której budowano twierdzę. Nam póki co skrzydła nie urosły, zatem pozostał nam spacer wałami i bastionami miasta. Niestety nie odwiedziliśmy lokalnego muzeum, po prostu nie mieliśmy już czasu 🙁

Kolejnym punktem było miasto Moss. Odwiedziliśmy go z dwóch powodów. Po pierwsze to tutaj w 1814 podpisano układ ustanawiający unię personalną Szwecji i Norwegii kończąc tym samym czas wojny między tymi krajami. Ciut więcej w filmie poniżej. Udało nam się znaleźć niepozorny żółty budynek, gdzie norweska strona podpisała układ kończąc krwawy czas jednocześnie poddając się pod szwedzkie panowanie.

Drugim powodem naszej wizyty tutaj była możliwość przedostania się na drugi brzeg Oslofiordu. Oczywiście za pomocą promu. To kolejny po samochodzie, samolocie, autobusie, trawaju i pociągu środek komunikacyjny jaki wykorzystaliśmy. Pierwszy raz płynęliśmy promem. Znaczy, wcześniej płynęliśmy takim czymś, ale to było w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą i na pokład wchodziło góra 6 samochodów. Tutaj to już pełnoprawna przeprawa. Ustawiliśmy auto we wskazanym miejscu i z górnego pokładu podziwialiśmy Oslofiord. Krótka dwudziestokilkuminutowa podróż upewniła nas w przekonaniu, że kiedyś musimy przekroczyć Bałtyk właśnie z pomocą promu.

Wylądowaliśmy w mieście Horten, ale nie to było naszym celem. My udaliśmy się do niedalekiego Tønsberg. Jeśli wierzyć wikińskim sagom spisanym przez Snorre Sturlasona jest to najstarsze miasto Norwegii, a jego początki sięgają 871 roku. Siedziba królów i władców krainy fiordów oraz jeden z największych ośrodków wielorybniczych. My udaliśmy się wprost do muzeum. Ekspozycja podzielona była na trzy sekcje. Pierwsza opowiadała o czasach średniowiecza i chrystianizacji Norwegii. Artefakty zabierały nas w podróż w czasie, gdy to Thor i Jezus zmagali się ze sobą w nie raz krwawych bitwach toczonych przez swych zwolenników. Lista królów urodzonych, zmarłych, czy po prostu związanych z Tønsberg jest imponująca. Wspomnijmy tylko Magnusa VI Prawodawcę, czy Haakona V Długonogiego.

Kolejna sala poświęcona była wielorybnictwu. Pierw ujrzeliśmy wszelkiej maści harpuny i narzędzia do obróbki wcześniej złowionych waleni, a następnie coś co spowodowało opad szczęki. Po otwarciu kolejnych drzwi naszym oczom ukazały się szkielety największych morskich ssaków. Ogromne kości Płetwala, orki, humbaka w naturalnych kształtach uświadomiły nam jak ogromne to stworzenia. Nagle stojąc w okolicach żeber płetwala błękitnego legenda o połkniętym na trzy dni Jonaszu wydała się bardziej prawdziwa. Chodziliśmy tak wokół tych eksponatów i próbowaliśmy przyrównać to do czegokolwiek. Ogrom i respekt to dwa słowa, które mogły by być mottem tej sali.

Następna część muzeum prezentowała bardziej etnologiczną stronę norweskiego wybrzeża. Były ludowe stroje i sprzęty domowe. Była też salka dla dzieci, w której także i my odnaleźliśmy się bezbłędnie. Ostatnia z sal prezentowała historię miasta z uwzględnieniem władców związanych z Tønsberg. Niestety nieznajomość norweskiego nie pozwoliła całkowicie pochłonąć się tej opowieści. Przed budynkiem muzeum ustawiono także częściowo zrekonstruowaną łódź tzw. drakkar znaleziony w niedaleko położonym kopcu grobowym. Cały statek podziwiać można w muzeum łodziowym w Oslo. Znaczy będzie można gdy zakończy się remont planowany do 2026/27.

Po wyjściu z muzeum skierowaliśmy się na górujące nad okolicą wzgórze. Wzniesienie z wieżą i pozostałościami po imponującym zamku. Brzmi znajomo ;P Dokładnie przyjrzeliśmy się ruinom kościoła św. Michała oraz sali królewskiej. Na wieżę niestety nie weszliśmy, bo jest to możliwe tylko w sezonie letnim. Widok z zamkowego wzgórza jest niesamowity. Rozlewający się fiord wręcz zapraszający do wyruszenia w daleką podróż. Sam zamek był siedzibą królewską do 1503 roku kiedy to spalili ją… jak zawsze Szwedzi. Po tej katastrofie zamek nigdy się już z ruin nie podniósł.

Słońce powoli zaczęło zmierzać w dół, a na naszej liście były jeszcze dwa punkty do odwiedzenia. Odpuściliśmy tym razem miejscowość Borre ze swym centrum wikingów. Wstąpiliśmy tylko przejazdem pod wcześniej wspomniany kurhan. Niewielka górka pośród pól na przedmieściach Tønsberg do początków XX wieku skrywała najbogatsze wyposażenie grobowe w całej Skandynawii. Dwie kobiety pochowano tutaj około 834 roku wraz z rydwanem, gobelinami, siedmioma łóżkami, czterema saniami, 15 końmi, czterema psami, jednym wołem i oczywiście statkiem. Dziś kopiec wrażenia nie robi. Nie ma nawet tablicy informacyjnej, a na szczycie grobowca ktoś postawił ławkę. Trochę dziwne podejście.

Ścigając się z czasem i słońcem zmierzaliśmy z powrotem do Oslo. Zatrzymaliśmy się jednak jeszcze w jednym miejscu, które rok temu minęliśmy jadąc z lotniska Torp i obiecaliśmy sobie, że tutaj wrócimy. Chodzi o miejscowość Lier, a dokładniej farmę Huseby, której metryka sięga imponującego VIII wieku. Tutaj właśnie znajdują się dwa kurhany jednak u ich stóp zauważyć można źródło oraz młyński kamień. Na tej farmie urodzić się miał św. Hallvard – patron Oslo. Niegdyś pielgrzymkowe miejsce dziś jest po prostu zapleczem gospodarstwa rolnego. Ze źródła woda straciła swą magiczną moc i wypicie jej aktualnie może co najwyżej spowodować spore problemy żołądkowe nie zaś wyleczyć jak to miało miejsce kilkaset lat temu.

Nasz trip dobiegał końca. Spod Szfagrowego domu pojechaliśmy autobusem i pociągiem wprost na lotnisko. Kilka godzin spędzone na terminalu lotniczym z powodu opóźnionego lotu i fruuu z powrotem do Pyrzowic. Podróż po południowej części Oslofiordu była intensywna, lecz pozostało jeszcze bardzo wiele miejsc do odwiedzenia. To dobrze, bo w końcu będzie pretekst na inną historię i trip.

3 odpowiedzi na “Jeszcze dalej niż północ.”

Pomineliscie jedno „istotne” miejsce. Pomnik norweskiej mysli technicznej i wielkiego daru dla ludzkosci… w Oslo znajduje sie pomnik poswiecony (tu werble) spinaczowi do papieru. Powiadomie kiedy, w podobny sposob zostanie uczczony inny dar… lopatka do plasterkowania sera 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *