Nasze tripy w większości opierają się na ciekawostkach historycznych i przyrodniczych. Co zrobić? Takie zainteresowania! Jest jeszcze jeden temat, który jeśli tylko jest możliwość staram się realizować, mianowicie hokej. Jak możliwości nie ma to trzeba ją stworzyć. Tak było i tym razem. Gdy tylko planowaliśmy wyjazd do Norwegii od razu sprawdziłem terminarz miejscowej ligi. Okazało się, że zdecydowana większość klubów w najwyższej klasie rozgrywkowej swoją siedzibę ma w Oslo lub jego okolicach. Znając daty i miejsca, które będziemy odwiedzać zacząłem wprowadzać swój plan w życie. Plan wydawał się prosty – pójść na mecz hokeja w Norwegii. No właśnie wydawał się prosty. Cały wypad na mecz, czysto teoretycznie, zawrzeć można by było w kilku słowach. Pojechaliśmy, mieliśmy bilety, obejrzeliśmy mecz i koniec. Jednak to co przeżyliśmy zasługuje na dłuższą formę!
Historię należy zacząć od momentu, gdy rozpocząłem zakrojone na szeroką skalę poszukiwania drużyny, która będzie grała mecz w terminie w jakim będziemy w Norwegii. Okazało się, że moje sprawdzanie zacząłem w momencie, gdy trwał sezon zasadniczy, a my na miejscu będziemy, gdy hokeiści będą rozgrywali już fazę play – off. Musiałem więc grzecznie poczekać na dwie ostatnie kolejki, by poznać rozkład meczów. Kilka dni przed wylotem pojawiła się tzw. drabinka i już wiedziałem, że łatwo nie będzie. Większość lig w trosce o frekwencję na trybunach rozgrywa spotkania w systemie piątek/sobota ewentualnie sobota/niedziela oraz kolejny dwumecz w tygodniu. Norwedzy system mają inny i tylko jeden termin nakładał się z datami naszego pobytu. Była to sobota. Zgodnie z planem wycieczki mieliśmy wtedy być już poza Oslo w kierunku południowym. Zawęziło to możliwości pójścia na mecz w zasadzie do dwóch miast Asker oraz Fredrikstad. Ta druga opcja zdecydowanie bardziej pasowała nam logistycznie. Przyszedł czas na kupienie biletów. Rzecz z pozoru błaha w dobie sprzedaży internetowej. Skoro kupiłem wejściówki na mecz reprezentacji Węgier wypełniając formularz w tym szatańskim języku to tutaj też powinno się udać. Problem tkwił w tym, że na wszystkie mecze szło kupić bilet, a na ten jeden opcja była niedostępna. Po kolejnym dniu oczekiwania postanowiłem napisać do klubu z prośbą o informację. Obawiałem się dwóch informacji, że bilety się wyprzedały lub braku odpowiedzi. Klub jednak szybko odpowiedział i poinformował, że mają jakiś problem z systemem. Faktycznie dwie godziny później bilety były już dostępne i Szfagier zakupił trzy wejściówki na mecz!
Cały trip dokoła Oslofiordu opisaliśmy TUTAJ. Teraz skupimy się na samym meczu, bo jeśli myślicie, że to wydarzenie jak każde inne wcześniej poznane to wielki błąd. Podjeżdżając pod halę, która umiejscowiona jest za szeregiem domków jednorodzinnych, zatrzymali nas panowie w żółtych kamizelkach informując o opłacie parkingowej. Niby nic dziwnego jednak po wjeździe na parking, który okazał się być nie za dużym szutrowym placem zostaliśmy pokierowani niczym na promie pełnomorskim. Ustawiono nas tak, że przed nami, z prawej i lewej strony mieliśmy sznur aut. Zresztą chwilę później droga w tył także została całkowicie zastawiona pojazdami. Bez szans na opuszczenie tego miejsca przed końcem meczu. W sumie innego planu nie mieliśmy, tylko zżerała nas ciekawość jak to będzie przy wyjeździe.
Nasz to ten biały pojazd 🙂
Przed nami ukazała się hala sportowa. Z zewnątrz przypominające tzw. Zimne Stadiony (tak po czesku zwie się stadion zimowy) w Republice Czeskiej. Nie za duże, a na pewno nie spektakularne. Z zewnątrz wyglądem przypominała typowe norweskie zabudowania drewniane. Zgodnie z tradycją udałem się do funshopu ulokowanego w konterze przed wejściem na stadion, aby kupić krążek. Niestety klub takiej pamiątki nie oferował, nabyłem zatem mały dings, czy coś z kibicowskim logiem drużyny, którym jest… Czerwony Bóbr! W czasach, gdy Polska w świecie znana jest z Papieża Polaka, Lewandowskiego oraz filmów na popularnym portalu YT, w których to główny bohater goni bobra krzycząc „Bóbr ku…, patrz jakie bydle” jeszcze bardziej związałem się z miejscową drużyną.
Ale kto w ogóle miał grać? To nie było najbardziej istotne dla mnie. Ja chciałem pójść na hokejowy mecz w Norwegii. Okazało się, że będziemy świadkami widowiska stworzonego przez graczy Stjernen Hockey i Vålerenga Ishockey. Gospodarze to po polsku Gwiazda Hokej, zespół reprezentuje miasto Fredrikstad, a kibice nazywają się Czerwonymi Bobrami. Klub ten należy do średniaków ligi norweskiej. Dwukrotnie w swej historii zapoczątkowanej w 1960 roku podnieśli mistrzowskie trofeum, w 1981 roku jako pierwsza drużyna spoza Oslo! Goście opisywanego spotkania Vålerenga to potentat norweskiego hokeja. Dwadzieścia sześć razy zdobywali tytuł mistrzowski, a aktualny sezon zasadniczy zakończyli na miejscu trzecim.
Uzbrojeni w te informacje ruszyliśmy do wejścia. Dla Szfagra był to debiut na hokejowej hali. Jeszcze w samochodzie doprowadził mnie niemal do zawału informując, że on w sumie ma potwierdzenie zapłaty, ale biletów chyba nie dostał na mail. Szybka weryfikacja uchroniła mnie przed odsiadką w, podobno komfortowym, więzieniu norweskim z wyrokiem za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. Przejście już z odnalezionymi biletami przez kontrolę to była już pestka.
Oczom naszym ukazała się hala. Nie za duża, według oficjalnych danych mogąca pomieścić 2 273 kibiców. Na moje oko trzeba ściąć tak z 200 z tej liczby, chyba, że sektory dla stojących fanów staną się piętrowe. Od tego momentu wszystko było inne niż na meczach hokeja, do których przywykłem. Zazwyczaj odwiedzając nowy stadion ruszam w trasę wokół lodowiska, tak by zobaczyć co gdzie jest. Gdzie bufet z piwkiem, gdzie stoisko z hot dogami, a gdzie toaleta. Tutaj pierwsze zdziwienia! Nie da się obejść hali, ponieważ korytarz opasający obiekt przecięty jest przez wyjście dla zawodników. No trudno. Zdziwienie numer dwa było jeszcze większe. Minęliśmy ze trzy punkty gastronomiczne i nigdzie nie oferowano piwa! Z dość sporym zdziwieniem przeprowadziłem konsultację ze Szfagrem, który wyjaśnił mi, że na widowiskach sportowych w Norwegii normą jest brak alkoholu. Później okazało się, że można wyjść z hali odpowiednimi drzwiami, przejść wyznaczoną ścieżką, by trafić do rozłożonego namiotu, gdzie alkohol był w ofercie. Jednak piwo było tylko puszkowe i konieczne było wypicie go na miejscu. Na trybunach zamiast kufli z złocistym napojem ludzie trzymali parujące kubeczki z herbatą i gorącą czekoladą. Widok naprawdę niecodzienny. Z opcji picia piwa w pośpiechu z metalowego opakowania skorzystaliśmy tylko symbolicznie.
Postanowiłem odkuć się w strefie gastronomicznej. W mej głowie na hasło hokej pojawiają się takie skojarzenia jak piwo, parek w rohliku (że hot dog w sensie) i darcie japy kibicując wybranej drużynie. Pierwsze skojarzenie wypadło, po norwesku także przyśpiewek przed wyjazdem nie powtórzyłem zatem pozostało odnaleźć parki w rohliku. Jakież było moje zdziwienie, że a i owszem hot dogi są, jednak parówka nie jest podawana tradycyjnie w bułce, a w… gofrze! Musiałem tego spróbować. Wszystko szło dobrze do momentu, gdy po pierwszym kęsie nie zorientowałem się, że wafel otulający kawałek, nazwijmy to górnolotnie, mięsa jest słodki. Moja reakcja na poniższym materiale.
Nieco zszokowany różnicami hokejowej kultury zasiadłem w wyznaczonym miejscu na trybunie. Przygaszone światła oraz głośna muzyka zwiastowała rychły początek widowiska. Tutaj kolejne zdziwienie. Na meczach piłkarskich normą jest używanie tzw. piro w postaci rac dymnych. Na halach raczej się tego unika ze względu na brak możliwości szybkiego pozbycia chmar dymu. Nawet kibice hokejowi incydentalnie zaopatrują się w środki pirotechniczne. Tym razem o pirotechnikę zadbał organizator spotkania. Rozstawiono dwie podświetlone dymnice, a przez tumany dymu na taflę lodu wjeżdżali hokeiści. Do rzucenia pierwszego krążka zostało na szczęście jeszcze kilka minut, które wykorzystano na tradycyjne przywitanie oraz odśpiewanie hymnu Norwegii. W tym czasie zawiesista mgła zdążyła opuścić lewą część trybun.
Pierwszy rzut krążka i zaczęli! Nie będę się rozpisywał jak wyglądał mecz, bo to nie sprawozdanie sportowe, jednak kilka różnic rzuciło nam się w oczy. Zawodnicy grali bardzo twardo, a sędzia zdawałoby się, że zapomniał gwizdka w szatni. Ostre wejścia ciałem oraz ataki hokejkami w wielu ligach odgwizdywane byłyby jako przewinienia karane dwuminutowym odpoczynkiem na ławce kar. Nic z tych rzeczy! Oklaskiwani przez liczną publiczność zawodnicy raz po raz wpadali w przeciwnika, jakby starali się przebić otaczającą lód bandę.
Hokej bardzo siłowy, oparty na fizyczności to coś innego niż ten prezentowany w Czechach, gdzie przeważa jednak technika i gra podaniem. Do polskich rozgrywek nie ma co porównywać, gdyż przy tej intensywności mecz trwałby góra jedną tercję, a później gracze odwożeni byliby na najbliższy SOR. Sama publiczność także miała swoją specyfikę. Wiwaty, okrzyki i brawa wstrząsały ścianami hali w momentach ostrych starć. Trybuny jednak milczały przy kapitalnych interwencjach bramkarskich. Nie odnosi się to oczywiście do najbardziej zagorzałych fanów, czyli Czerwonych Bobrów. Ich doping potęgowany niewielkich rozmiarów halą trwał nieprzerwanie. Niestety podłączyć mogłem się co najwyżej pod dwie przyśpiewki, które w miarę zrozumiałem. Co jakiś czas intonowano powtarzające się w szybkim tempie STJERNEN HOKEJ! na zmianę z przeciągłym STJEEEEERRRRNEEEEENN!
Wynik meczu nie był korzystny dla gospodarzy. Po pasjonującej walce przegrali z przybyszami z Oslo 4:5. Pod koniec meczu wydarzyła się jeszcze jedna warta odnotowania sytuacja. Otóż chcąc wlepić swojego przeciwnika w pleksę jeden z graczy Stjernen bezpardonowo wepchnął gracza Vålerengi wprost na bandę. Upadek, uderzenie głową w twardą konstrukcję wywołało zamieszki na lodzie, dość szybko uspokojone przez sędziów. Jako doświadczony kibic hokejowy wydałem niemal od razu werdykt. Kara dla zawodnika gospodarzy 5 minut + 10 i wykluczenie do końca spotkania. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że gracz w czerwono białym stroju siada na ławkę kar, ale tylko na 2 minuty! Co więcej gracz gości także powędrował odsiedzieć swoje za wstrzymywanie gry, co było konsekwencją poszarpania sprawcy wypadku. No nic jeszcze muszę trochę hokeja pooglądać nim zacznę wyrokować.
Po ostatnim gwizdku podziękowaliśmy graczom za stworzone widowisko i szybko poszliśmy do auta, pamiętając, że co prawda wyjazd blokuje nam kilkanaście innych pojazdów, ale my także zastawiamy kolejne. Najprawdopodobniej popularność transportu promowego w tym kraju pozwoliła na wyjazd z parkingu w kilka minut. Każdy wiedział co ma robić, gdzie się ustawić i jak wyjechać. Każdy poza mną, który próbując usprawnić wyjazd zacząłem odprawiać dziwny taniec autem na parkingu co nie przybliżyło nas do wyjazdu ani o sekundę.
Przeżycie to jeszcze bardziej upewniło mnie w tym, że w ramach naszych tripów warto jest znaleźć, lub stworzyć sytuację, by wybrać się na hokej. Zobaczyłem zupełnie inne podejście do tego sportu. Zarówno pod względem kibicowskim jak i sportowym. Norwegia nie należy do czołówki hokejowej w wydaniu reprezentacyjnym i klubowym, ale w takich miejscach widać pasję do tej dyscypliny. Jeszcze wiele krajów przed nami, gdzie gra się w hokeja. Często nie oczywistych jak Turcja, czy Hiszpania. Tam także będę musiał wybrać się na mecz, ale to już na zupełnie inną historię i trip.