Zima to czas, gdy przyroda udaje się na drzemkę i zbiera siły, by wybuchnąć ze zdwojoną siłą na wiosnę. Oczywiście nie cała fauna i flora układa się w swych śpiulkolotach (to słowo zostało wybrane młodzieżowym słowem roku 2021), pojedyncze przypadki starają się na przekór pogodzie trwać w swej codzienności. Podobnie tej zimy było z nami. Może nie spędziliśmy wszystkich zimowych dni w domu pod kołderką, ale jednak tripów było mniej, a wpisów jeszcze mniej niestety. Kilka dni temu zaczęła się jednak wiosna, co daje nadzieję na większą częstotliwość opisów naszych przygód małych i dużych. Jeszcze w zimie wybraliśmy się na trip przez duże T. Nie to, żeby lokalne wycieczki były dla nas mniej ważne, ale wyprawa z początku marca pobiła co najmniej kilka naszych rekordów.
Korzystając z faktu, że znamy pewnego mieszkańca stolicy Norwegii, postanowiliśmy go odwiedzić, a przy okazji zobaczyć co tam na północy słychać. Przygotowania zakrojone były na o wiele szerszą skalę niż zazwyczaj, bo przecież i dystans do przebycia był nieporównywalnie większy. Ba! Na miejsce mieliśmy dotrzeć samolotem! Zdaję sobie sprawę, że spora część społeczeństwa traktuje aktualnie samoloty jak trochę inne autobusy, jednak dla nas była to pierwsza okazja, by pokonywać przestworza niczym ptaki. Mieszkając w Cieszynie od najmłodszych lat człowiek ma szanse powoli przyzwyczajać się do różnych środków transportu. Mogliśmy sobie przypomnieć emocje jakie towarzyszyły nam, gdy pierwszy raz jechaliśmy autobusem, pociągiem i na przykład tramwajem. Już sam fakt tego, że polecimy samolotem był dla nas przygodą, a co dopiero dotarcie do krainy fiordów.
Całą przygodę rozpoczęliśmy późnym wieczorem, czy jak kto woli nad ranem, bo na lotnisku stawiliśmy się już o 3:30. Tutaj pierwsze zjawisko, które śmiało mogę nazwać historycznym, gdyż towarzyszem naszego tripu był mój szwagier, a zarazem brat mojej żony, który to pierwszy raz w życiu czekał na otwarcie bramek do nadania bagażu, a nie jak zazwyczaj cały samolot czekał na niego. Po dłuższej chwili przeplatanej sytuacjami dla nas kompletnie nowymi, takimi jak: kontrola bagażu, zakupy w strefie wolnocłowej oraz uciskaniu torby do „sajzera”, by udowodnić, że 30 litrowa torba tak naprawdę ma rozmiar 20 litrów, zaokrętowaliśmy się na pokład samolotu. Z góry od razu przepraszam wszystkich miłośników, ale w tej dziedzinie jestem kompletnie świeży i wiem tylko tyle, że jak co ma skrzydła i lata, a nie jest ptakiem to istnieje spora szansa, że to samolot. To dlaczego nagle kilkudziesięciotonowy zbiór stali, plastiku i łatwo wybuchającej cieczy wznosi się w powietrze tłumaczę magią. Bilety na ten lot ustawiłem tak, że w drodze do Oslo to ja zająłem zaszczytne miejsce przy oknie. Uznałem, że skoro to mój pierwszy lot zatem mogę trochę „przyjanuszyć” i zachowywałem się niemal jak stereotypowy japoński turysta robiący zdjęcia wszystkiemu po dwa razy. Po instrukcji bezpieczeństwa, z której zrozumiałem głównie tyle, że jak będzie już na tyle źle, że trzeba będzie wprowadzić pokazywane procedury mnie już to obchodzić nie będzie, bo dawno zejdę na zawał, rozpoczęła się nasza podniebna przygoda. Niemal jak w wierszu dotyczącym lokomotywy. Najpierw powoli i trochę ospale wyturlaliśmy się na pas, jednak już po chwili byliśmy biegunowo daleko od spokojnego tempa zaproponowanego przez Brzechwę w swym utworze. Huk, wbicie w fotel, prędkość, uczucie jak w windzie i już byliśmy wśród chmur. Dosłownie, bo akurat ten dzień należał do bardziej pochmurnych. Po chwili, gdy osiągnęliśmy wysokość przelotową za oknem ujrzeliśmy słońce i wspomniane chmury, tylko tym razem były już one poniżej nas. Taki widok widziany po raz pierwszy, rzeczywiście robi wrażenie i nie jest w stanie oderwać od okna człowieka nic, nawet oferty sprzedaży jedzenia, napitków i perfum. Ja jednak po dłuższej chwili zerknąłem w kierunku Kaśki i to co zobaczyłem nieco mnie rozbawiło, ale to poniżej.
Ludzie dzielą się na tych, dla których podróż jest celem oraz na tych, dla których podróż jest przeszkodą, a cel jest na końcu. Dla nas sam lot już był przygodą, jednak już z góry zobaczyliśmy charakterystyczną, poszarpaną linię brzegową Norwegii i całkowicie nastawiliśmy się na poznanie choć cząstki tego kraju jak najlepiej. Lądowanie, odbiór bagażu i już byliśmy na parkingu. Jak teraz dostać się do centrum, w końcu wylądowaliśmy na lotnisku pod Oslo, zaledwie 120 km od samego miasta. Tutaj jednak rola przewodnika w postaci Szwagra okazała się nieoceniona. Kilka szybkich kroków i przecierałem nieco oczy widząc na busie napis PKS OSLO. No co jest przecież 2 godziny podobno lecieliśmy, a tutaj nagle nazwa firmy, która w Polsce chyba jeszcze przetrwała tylko tam, gdzie nikt inny nie wie, że prowadzą tam drogi. No tak, liczna polska emigracja zarezerwowała także tę część życia i oferuje przejazdy busem do wybranego punktu w stolicy. Póki co czułem się jakbym w ogóle nie wyjechał z kraju. Dwie godziny lotu, następnie półtorej godziny jazdy i już mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy w OSLO. Po drodze minęliśmy jeszcze ciekawą miejscówkę. Gdybym wiedział, że tamtędy pojedziemy to chyba bym wysiadł, by poeksplorować okolicę, a później czekał z tydzień na kolejnego busa. Chodzi mi o pewną farmę w miejscowości Lier. Cytując Pana Wołoszańskiego „To właśnie w tym miejscu…” urodził się Św. Halvard Vebjørnsson. Postać kompletnie nieznana w Polsce, a szkoda. Legenda głosi, że gdy przeprawiał się przez niedaleki fiord wstawił się za ściganą kobietą, którą trzech mężczyzn oskarżało o kradzież. Pomimo negocjacji w kierunku Halvarda oraz kobiety wystrzelono strzały, które niechybnie dotarły do celu. Oboje zginęli, a ciała ich wrzucono do fjordu. Ciało przyszłego świętego dodatkowo obciążono kamieniem młyńskim. Swoją drogą, skąd trójka zabójców miała żarno na łodzi to nie wiem, ale po co drążyć. Pewnie sam czyn Halvarda już zasługiwał na pochwałę, w końcu wstawił się za słabszym, jednak to do świętości nie wystarczy. W jego przypadku nastąpił jednak cud, gdyż pomimo obciążenia jego ciało wypłynęło na powierzchnie. Dziać się to miało w roku 1043, czyli niedługo po tym jak Norwegowie zrezygnowali z czczenia Odyna, Thora i wielu innych walecznych Bogów na rzecz nadstawiania drugiego policzka i wywieszania krzyży w domostwach. Sam św. Halvard nie jest bardzo popularnym świętym, choć jego wizerunek widnieje w herbie Oslo, którego jest patronem. Łatwo go rozpoznać, gdyż w jednej ręce trzyma trzy strzały, w drugiej kamień młyński, a pod jego postacią leży kobieta. Farma, na której wychowywał się przyszły święty istnieje do dziś, oczywiście jest święte źródło jak to w takich miejscach oraz kilka artefaktów, które podobno mają pamiętać jeszcze małego Halvarda bawiącego się nad Drammenfiord. Niestety o całej tej historii wyczytałem dopiero w busie, który już mijał kolejne farmy w okolicach Lier, zatem zaznaczyłem tylko punkt „na zaś”.
W busie udało się złapać kilka minut na sen, choć widoki za oknem mocno rywalizowały z opadającymi powiekami. Po dłuższej przejażdżce dotarliśmy do przedmieść, gdzie Szwagier nakazał desant. Wysiedliśmy na przystanku i po zakupie Oslo Pass, który umożliwiał nam m.in. podróże komunikacją bez konieczności każdorazowego zakupu biletu, wbiłem wzrok w siatkę autobusową z nadzieją, że cokolwiek z tego zrozumiem. Czy zrozumiałem? Efekt poniżej 😉
Nasz przewodnik wyznaczył marszrutę, po chwili byliśmy już w autobusie, który wiózł nas do miejsca noclegowego usytuowanego w dzielnicy Fornebu. Z pozoru dzielnica jakich wiele, pełna nowych bloków i nowoczesnych budynków okazała się być byłym lotniskiem dla stolicy Norwegii. Do 1998 roku to tutaj lądowały samoloty przywożąc tysiące ludzi, czy to do pracy, czy chętnych zobaczyć świat wikingów. Uznano jednak, że lotnisko w bezpośrednim sąsiedztwie tętniącego życiem miasta to nie najlepszy pomysł i przeniesiono ruch lotniczy 40 km na północ. Od tego momentu dawne pasy startowe i parkingi pokryły się setkami bloków i apartamentowców.
Rządni przygód zrzuciliśmy tylko bagaże, odsapnęliśmy chwilę i od razu ruszyliśmy zwiedzać Oslo. Plan był ambitny zatem nie mogliśmy sobie pozwolić na marnowanie czasu. Autobusem dostaliśmy się do centrum, gdzie znajdował się pierwszy obiekt na naszej liście. Muzeum Historii Naturalnej, czy w mojej nomenklaturze „Muzeum martwych zwierząt i kamieni” jest zawsze stałym punktem programu. Odwiedziliśmy już podobne instytucje w Pradze, Budapeszcie i Berlinie. O warszawskiej izbie pamięci, bo muzeum tego nie nazwę, wspominam tylko z kronikarskiego obowiązku. Dwa gmachy już z zewnątrz prezentowały się imponująco. Weszliśmy nieco nieśmiało pokazując aplikację w telefonie i w mgnieniu oka mieliśmy już nasze bilety w dłoniach. Zaczęliśmy zwiedzanie od części prezentującej skały, minerały i pozostałości dinozaurów. Tutaj Kaśka czuła się jak dziecko w sklepie z zabawkami i czekoladą. Może nie biegała od sali do sali jednak błysk w oku i wypieki na policzkach zdradzały, że wejście tutaj to była bardzo dobra decyzja. Po przejściu przez kolejne etapy ewolucji, obejrzeniu przeróżnych form życia, które istniało na Ziemi trafiliśmy do sal poświęconym gruzowi, znaczy się minerałom i skałom. Obiekty we wszystkich kolorach i formach prezentowały się w gablotach i mieniły sprawiając, że można było szczękę zbierać z poziomu podłogi.
Drugi gmach poświęcony był zwierzętom, które do dziś chodzą po ziemi. To takie swego rodzaju zoo tylko, że zwierzęta nie uciekają i można je dokładnie obejrzeć. Sprawia to, że można przeczytać bardzo błyskotliwe komentarze na temat muzeum, że wszystko fajne, ale te zwierzęta są WYPCHANE! W tej części mogliśmy podziwiać faune całej Norwegii oraz kilka egzotycznych egzemplarzy. Nie ukrywam, że po zobaczeniu berlińskiego muzeum ciężko jest wypaść lepiej, natomiast w naszym prywatnym rankingu na miejsce z kamieniami i martwymi zwierzętami Oslo plasuje się na wysokiej 2 pozycji.
Odwiedziliśmy jeszcze jedną część tego muzeum poświęconą zmianom klimatycznym, jednak nasze podejście do ekologii jest dość dalekie od radykalnych poglądów pewnej szwedki z warkoczykami, której hasło „HAŁ DER JU” słyszę zawsze, gdy tankuje swojego diesla.
Wraz z Kaśką jesteśmy turystami w typie, że jak zapłacone to trzeba wyoglądać co się da, zatem wizyty w takich miejscach bywają długie. Naturhistorisk museum nie było wyjątkiem. Popołudnie postanowiliśmy spędzić spacerując po centrum i porcie, gdzie spotkaliśmy Szwagra. Niesamowity widok na fjord, który podziwialiśmy z nabrzeża co jakiś czas przerywał dźwięk dzwonu. Początkowo myślałem, że standardowo z wieży ratuszowej wybijane są kolejne kwadranse, jednak mijałyby one bardzo szybko, bo nie było wręcz minuty bez tego dźwięku. Szybko zorientowaliśmy się, że odgłos nie dochodzi z ratusza, który był za naszymi plecami lecz z dzwonu, który powieszono w porcie, i który każdy może uruchomić naciskając dźwignię (albo jak kto woli pedał) umieszczoną przy maszcie.
Wdychając jod i podziwiając fiord upłynęła chwila i zjawił się Szwagier. Razem już podążyliśmy na mury twierdzy Akershus. Jadąc do Norwegii skojarzenie może być tylko jedno… Wikingi!!! Jednak Oslo to miasto z historią sięgającą, owszem ery tych brodatych uzbrojonych w topory wojowników, lecz większość co do dziś można zobaczyć to dzieło późniejszych wieków. Nie inaczej jest ze wspomnianą twierdzą, która swe korzenie ma w XIII wieku, ale to fortyfikacje XVII wieczne dziś dominują krajobraz. Po wyjściu na mury zobaczyć można niesamowitą panoramę. Z jednej strony siła natury i morza, które przez miliony lat drążyło fiord, z drugiej miasto Oslo.
Dalsza marszruta prowadziła przez główny deptak stolicy Karls Johans Gate. Po kolei mijaliśmy ważniejsze zabudowania, takie jak choćby katedra, najważniejsza świątynia Norwegii. Co ciekawe podejście potomków Wikingów do religii jest dość nietypowe jak na nasze standardy. Podaje się, że 70% społeczeństwa to luteranie, na drugim miejscu plasuje się Islam z wynikiem 3,5%, a podium zamykają katolicy z 3% populacji. Jednak to tylko suche cyferki, bo frekwencja w norweskich świątyniach to ledwie 10% ogółu. Czyli ogólnie religia Norwegom w życiu nie przeszkadza i za bardzo potrzebna nie jest. Mijając tłumy ludzi i dziesiątki sklepów dotarliśmy niemal pod sam pałac królewski. Podróż, brak snu dały się nam we znaki, więc podjęliśmy decyzję o powrocie do bazy. Co działo się jednak w pewnym miejscu w Fornebu, zwanym przeze mnie Fontainebleau niech tam pozostanie.
Drugi dzień w Oslo rozpoczęliśmy oczywiście śniadaniem, po którym od razu wpakowaliśmy się do autobusu i po jednej przesiadce, byliśmy pod bramami Norsk Folkemuseum. Chodząc po chodnikach Oslo, cały czas coś nam nie dawało spokoju. Nie wiedzieliśmy co, ale zdecydowanie jakby czegoś nam brakowało. Dopiero po głębszym zastanowieniu doszliśmy do wniosku, że chodzi o dźwięk! Oslo to szumiące miasto. Nie chodzi mi tutaj o to, że fale rozbijające się o skały fiordu powodują takie wrażenie, lecz o to, że niegdy wcześniej nie byłem w mieście, w którym jeździ tak wiele aut elektrycznych, a przynajmniej hybrydowych. Idąc chodnikiem słychać tylko lekki szum i okazuje się, że mija nas 5 tesli, 1 Egolf i do tego jeszcze autobus. Wyjątek stanowią pojazdy wyposażone w opony okolcowane, te przynajmniej słychać choć o naśladowanie tego dźwięku pytajcie Kaśkę. Po odkryciu tego czegoś, czego nam brakowało już ze spokojną głową, wkroczyliśmy do skansenu. Pierw przespacerowaliśmy się po wystawach prezentujących życie codzienne w XIX-wiecznej Chrystiani, bo taką nazwę nosiło wtedy Oslo. Kolejne pokoje urządzone były na styl mieszczański, szlachecki. Zaprezentowano także wystrój kościołów, którym nieodłącznym elementem był statek. Tak jak u nas, nie wyobrażamy sobie kościoła bez na przykład organów, tak na północy model statku wotywnego był konieczny.
Po ogarnięciu wystaw przeszliśmy na ulice Christiani. Tak dokładnie przenieśliśmy się do XIX wieku. Małe domki, sklepiki i cała kamienica zostały przeniesione ze swych oryginalnych miejsc tutaj, gdy budowano nowoczesne miasto. Całkiem sporym zdziwieniem było dla nas to, że prezentowana kamienica nie została wybudowana w tym miejscu, a przeniesiona cegła po cegle, belka po belce. Nie mniejsze zaskoczenie przeżyła Kaśka wchodząc do jednego z domków, gdzie jak gdyby nigdy nic Pani Norweżka gotowała coś w stylu kaszolepiku. Mnie zachwyciła także stacja benzynowa, jednak chyba nie było paliwa bo dystrybutory cały czas wskazywały 0.
Po opuszczeniu Christiani zaczęliśmy spacer po całej Norwegii, bowiem skansen ten prezentuje budynki przeniesione z najdalszych zakątków mroźnej północy. Domostwa i spichlerze posadowione na palach, w związku z wieczną zmarzliną mieszały się z chatami, których dachy pokrywała trawa, torf i kamienne płyty. Dotarliśmy także do gospodarstwa z Trondheim, gdzie przesympatyczna pani chciała nas poczęstować kawą wprost z zastawy z lat 50tych. Niestety musieliśmy odmówić, gdyż czas zaczął nas już gonić. Szybkim tempem przeszliśmy pod kościół. Znów mogliśmy poczuć się jak w Polsce, bo przecież na pierwszy rzut oka ukazał nam się kościół Wang z Karpacza. Rzeczywiście można się pomylić, ponieważ zarówno ten w Oslo, jak i w Karpaczu to kościoły klepkowe i oba powstały w Norwegii. Ten, który mieliśmy okazję obejrzeć pochodzi z XIII wieku!!! Idąc w kierunku wyjścia znalazło się też coś, na czego punkcie mam swego rodzaju bzika. Kamienie graniczne i stare drogowskazy.
Niestety musieliśmy się trochę śpieszyć, gdyż muzea w Oslo zamykają najpóźniej o 17:00, a mieliśmy zaplanowaną wizytę w jeszcze jednym miejscu. Kulturhistorisk museum miało być miejscem skrojonym dla mnie. Nie ma co ukrywać, że przez pierwsze trzy sale przeszliśmy dość szybko, bo nie przyjechaliśmy tutaj, by oglądać mumie, czy inne artefakty z Ameryki Południowej. Do tej placówki przyjechaliśmy głównie po WIKINGÓW!!! Drugie piętro sprawiło, że szybciej biło mi serce, a oddech znacznie się skrócił. Oto przede mną kilkanaście gablot z najważniejszymi zabytkami ery wikingów jakie są w Norwegii. Zaczyna się od biżuterii, która interesuje mnie nieco mniej niż to co zobaczyłem na środku. Oryginał hełmu z Gjermundbu (choć nigdy nie umiem tego wymówić). Dla niektórych zobaczenie całunu turyńskiego jest czymś niezwykłym, inni odnajdą to uczucie patrząc na Mona Lise, ja jednak stałem i patrzyłem na kawałki metalu, które stworzone zostały tysiąc lat temu, i które nie ma co ukrywać kształtowały wyobrażenie o wikingach na całym świecie. Przecież w każdym filmie i na każdej reko imprezie jak ktoś jest wikingiem to musi mieć właśnie TEN hełm.
Poza tym artefaktem obejrzeliśmy miecze, włócznie, monety oraz militaria z grobu kobiety, która także była wojowniczką. Tuż obok prezentowano w bardzo efektowny sposób zabytki pochodzące z przedziału końca epoki brązu do ery wikingów. Niesamowite, ociekające złotem ozdoby o zoomorficznych kształtach pokazują jak bogaty był ten rejon w pierwszych wiekach naszej ery.
Z muzeum wyszliśmy tuż przed zamknięciem uzbrajając się wcześniej w pamiątki. Niedaleko znajduje się pałac królewski, do którego nie doszliśmy dnia pierwszego. Tym razem pokonaliśmy kolejne metry i satnęliśmy u wrót rezydencji króla. Zaskoczyło nas to, że strażnicy, nie tak jak w innych krajach, urządzają sobie przechadzki w czasie pełnienia warty. Ciężko się dziwić przy niskich temperaturach służba w bezruchu zakończyć by się mogła wiecznym bezruchem. Nie omieszkałem zrobić sobie zdjęcia z wartownikiem do kolekcji. Oficjalna i paradna zmiana warty odbywa się o 13:30, my byliśmy znacznie później, lecz trafiliśmy także na może mniej odświętną, ale jednak zmianę. Tutaj kolejne zdziwienie, gdyż zastęp nowych wartowników prowadzonych przez dowódcę na poszczególne punkty wykrzykiwał niezrozumiałe komendy. Wśród tych głosów wyraźnie słychać było o wiele wyższy ton. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że królewskiej rodziny pilnują tutaj także panie. Cała grupa przedefilowała przed nami i po wykrzyknięciu kilku, zdaję się losowych liter bez ładu i składu, zmieniła także Pana, z którym zostałem uwieczniony na zdjęciu. My także odmaszerowaliśmy i podążyliśmy znów do Fornebu. Po drodze chcieliśmy jeszcze coś zjeść, jednak patrząc na ceny w restauracjach głód dość szybko mijał. Ceny w sklepach są jeszcze akceptowalne, natomiast to ile trzeba wyciągnąć z portfela w restauracji, niestety pokazuje przepaść w zarobkach norweskich i polskich tak wielką jak klif w sam raz taki, by popełnić Ättestupa (odsyłam do serialu Norseman 🙂 ) Nam pozostało zadowolić się posiłkiem z Maka 🙂 Mimo wszystko ta buła z rybą tutaj jest jakaś bardziej rybna.
Choć nogi wchodziły nam tam skąd wychodzą, Kaśka uznała, że ten wyjazd nie będzie zaliczony jeśli nie pójdziemy nad fiord. Nasze szczęście polegało na tym, że Szwagier mieszka tuż przy brzegu Oslofiordu. chwilka spacerku i podziwialiśmy panoramę Oslo oraz fiord. Trzeba być wytrawnym hodowcą i śmierci się nie bać, by odważyć się nakarmić fiordy z ręki 😀 Widok z tego miejsca jest nie do powtórzenia. Surowy krajobraz skał i obijających się o nie fal w zimowej scenerii to coś co zostanie z nami na zawsze. Z daleka dostrzegliśmy też skocznię narciarską Holmenkolen, gdzie akurat rozgrywano zawody, jednak Małysz akurat nie skakał zatem ten punkt programu odpuściliśmy. Zmęczeni, ale i zachwyceni udaliśmy się na spoczynek poprzedzony… niech zostanie w Fornebu ;P
Ostatni poranek w Oslo minął pod znakiem pakowania się i pożegnania. Szwagier póki co pozostaje w ojczyźnie brodatych toporników, którzy przez niemal 300 lat byli postrachem Europy, części Azji oraz północnej Afryki, a także dopłynęli na swych długich łodziach do Ameryki. My udaliśmy się na dworzec kolejowy. Plan był prosty. Kupujemy bilety na pociąg, by dostać się na lotnisko, następnie mimo padającego śniegu idziemy pospacerować jeszcze po Oslo, a później wskakujemy do pociągu, szybka przesiadka na samolot i do domku. Jak mówi przysłowie „Człowiek planuje, a Pan Bóg się śmieje”. Najpierw uśmiechnął się, gdy czekaliśmy w śnieżycy na autobus, który jak poinformowała aplikacja z rozkładem jazdy będzie jak przyjedzie, później z pewnością kąciki ust znów powędrowały ku górze, gdy okazało się, że kupione przez nas bilety kolejowe są ważne przez półtorej godziny więc trzeba jechać teraz, bo później nie wiadomo, czy pociąg przyjedzie, a jeśli tak, to na który peron. Niestety nic nie wyszło z ostatniego spaceru po stolicy Norwegii. Pojechaliśmy wprost na lotnisko Gardermoen, czy jak ja wolę Głakamole, gdzie mieliśmy baaardzo dużo czasu na ułożenie sobie wszystkiego co zobaczyliśmy w jedną opowieść.
Po dłuższym oczekiwaniu przy kawce, przeszliśmy kontrole i już mogliśmy ładować się do samolotu. Miało obyć się bez stresu w końcu to nie nasz pierwszy raz 😀 jednak padający śnieg cały czas przypominał, że nie jest oczywistością to, że jeszcze dziś zobaczymy nasze dwie pociechy zostawione na ten czas u dziadków. Po zajęciu miejsc pilot poinformował nas, że będziemy mieli opóźnienie, bo konieczne jest jeszcze odlodzenie samolotu. Przejechaliśmy po śniegowym pasie w miejsce, gdzie spryskano nas pomarańczowym płynem i już mogliśmy lecieć. Znów huk, wbicie w fotel, prędkość, uczucie jak w windzie i już lecieliśmy w kierunku Polski. Podróż praktycznie wyglądała tak samo. Znów próbowano nam sprzedać jedzienie i perfumy, a Kaśka całe 2 godziny nie odlepiła nosa od okna.
Oslo to zdecydowanie inne miasto, niż te w jakich byliśmy do tej pory. Mieszanie się nowoczesności z historią daje połączenie unikalne w skali światowej. Jeszcze wielu rzeczy nie zobaczyliśmy, bo przecież muzea otwarte od 11 do 17 ;), ale to dobrze, będzie powód żeby wrócić. Przecież Muzeum łodzi wikingów ponownie otwarte będzie w 2026 także jest cel, a to już połowa sukcesu no i będzie to już na zupełnie inną historię i trip.
2 odpowiedzi na “Szumiące miasto”
Swietnie sie czyta. Urzeczony terminem „kaszolepik”, przyblize zjawisko… to rømmegrøt (fon. rummegrot), czyli smietana gotowana z mąką. Kulinarnie slabe robi furore jako alternatywny klej do tapet 🙂
Potwierdzam! Konsystencja kleju do tapet się zgadza