Kategorie
Bez kategorii

Trzy miasta w zimowej scenerii.

Są miejsca, które darzymy szczególnym sentymentem. Najczęściej to schowane gdzieś w lesie, nieszczególnie atrakcyjne dla większości lokalizacje. Są jednak też takie, które odwiedzają miliony ludzi rocznie, a my pomimo niechęci do dużych ludzkich spędów jakoś je lubimy. Do takich właśnie miejsc należy Gdańsk. Byliśmy w tym mieście kilka razy, lecz najbardziej spodobało nam się zimą. Ludzi jakby mniej, ceny niższe i ogólnie spokojniej. Nie jest to też miasto żyjące tylko w sezonie, a gdy tylko kalendarz wskaże październik – zamknięte na cztery spusty. Gdańsk i całe Trójmiasto oferuje wiele atrakcji także zimową porą, o czym przekonaliśmy się podczas ostatniego tripu.

Naszą podróż rozpoczęliśmy nocą, tak by nasze małe bąbelki przespały jak najwięcej w podróży. Od kilku lat trasa z Cieszyna do Gdańska jest zarazem szybka i sprawna, ale także po prostu nudna. Po wjeździe na A1 w okolicach Żor dwupasmowa, czasami trzypasmowa jezdnia ciągnie się 600 kilometrów i jedyne co może po drodze zwrócić uwagę to gargantuiczne koleiny poprzeczne w okolicach Pyrzowic. Na tym fragmencie zasnąć się na pewno nie uda. Po kilku godzinach szybkiej acz mozolnej jazdy zbliżaliśmy się do morza. Poranek, który powoli nastawał nie dawał nam możliwości ani zakwaterowania w Gdańsku, ani też nie oferował szczególnych atrakcji w samym mieście. My zatem zboczyliśmy z wytyczonego kursu i odbiliśmy nieco na wschód. Mierzeja Wiślana to miejsce w naszej rodzinie znane z dwóch powodów. Pierwszym jest oczywiście największa, najbardziej potrzebna, niesamowita i wiele innych przymiotników z przedrostkiem „nie” i „naj”, inwestycja zwana Pzekopem Wiślanym. Tutaj zatrzymaliśmy się przez chwilę, by móc zobaczyć kanał i niezliczone jednostki pływające chcące przepłynąć w tym miejscu. Tak naprawdę to nie. Akurat podczas naszej wizyty, żaden z kapitanów nie skierował tutaj nawet kajaka, o statku już nie wspominając.

Drugą okolicznością, z której znana jest Mierzeje Wiślana u Russkich to filmy, na znanym serwisie internetowym zaczynającym się na you, a kończącym na tube. Tam też archeolog, poszukiwacz i podróżnik Olaf Popkiewicz publikuje materiały ze swych poszukiwań artefaktów najczęściej związanych z wydarzeniami II Wojny Światowej. Mierzeja stała się pod koniec tej wielkiej wojennej zawieruchy miejscem schronienia dla uciekających niemieckich mas ludzkich zarówno cywilów jak i żołnierzy. My, pomimo namów Jerzego nie poszukiwaliśmy pozostawionych w tym rejonie karabinów, czołgów itp. Brak sprzętu oraz koniecznych pozwoleń skutecznie nas zniechęcił. My poszukiwaliśmy tutaj czegoś innego. Kto czyta naszego bloga ten wie, że mam wręcz spaczenie na punkcie słupków granicznych. Tutaj także one nadal są! Dokładnie to te, które wyznaczały granicę Wolnego Miasta Gdańsk i Niemiec. Linia podziału powstała na mocy traktatu wersalskiego i same kamienne słupy pochodzą właśnie z około 1918/1920 roku.

Po odnalezieniu kilku słupków przyszedł czas na plaże. No tak plaża w lutym nad Bałtykiem to nie jest hasło, na które większość ludzi reaguje wybuchem radości. Nasze dzieci jednak to nie większość. Plaża plus morze plus muszelki równa się minimum godzina w tym miejscu. Przecież trzeba zrobić zamek z piasku! Znaleźć bursztyn! Wrzucić tonę muszelek i kamieni do morza! Oczywiście odbyliśmy ten rytuał będąc na plaży całkowicie bez jakiejkolwiek publiczności.

Po powrocie do auta nastał czas na przemieszczenie się do kolejnego celu zaplanowanego na ten dzień. Celem tym była Gdynia i tamtejsze akwarium. Tutaj objawił się kolejny z plusów podróżowania nad Bałtyk zimą. Z parkowaniem problemu nie było. Długa ulica połączona z deptakiem z jednej strony oferowała miejsca parkingowe dla aut z drugiej zaś „parking” dla statków. W porcie zacumowane były statki wycieczkowe, ale także oczywiście Dar Pomorza, Dar Młodzieży oraz ORP Błyskawica. My pierw udaliśmy się jednak do akwarium. Ludzi całkiem sporo jak na tę porę dnia, jednak nie odstraszyło nas to i po zakupieniu biletów udaliśmy się w niemal magiczny świat podmorskich głębin. Kolejne sale pokazujące faune i florę mórz robiły wrażenie. Oczywiście największe na dzieciakach. Mały incydent z przerażeniem Stacha na widok szczęk megalodona z pewnością nie zaniżył oceny tego miejsca. Przechadzanie się wśród kolorowych, drapieżnych, łagodnych, płaskich ryb i innych stworów morskich zmęczyło nieco ekipę. Powrót do auta odbył się wzdłuż wcześniej wspomnianych statków i okrętów.

Jadąc z Gdyni przejechaliśmy jeszcze pod falowiec. Najdłuższy blok w Europie robi wrażenie. Tutaj wyjście z psem dokoła bloku może spokojnie zastąpić przygotowania do pół maratonu. Kilka liczb na ten temat. 10 pięter, 1792 mieszkania, 3451 oficjalnie zameldowanych lokatorów (licząc jednak wynajmujących, liczba ta może wynosić nawet 6000) i 800 metrów długości!!! Po drodze wpadliśmy jeszcze pod halę Olivia zrobić szybką fotkę i podesłać pewnemu polskiemu hokeiście, który tutaj zaczynał swą karierę.

Później już prosto na kwaterę. Chwila biurokracji przy zameldowaniu, kilkukrotne pomylenie drogi na podziemnym parkingu i po chwili byliśmy już w naszym apartamencie. Teraz przecież nikt nie wynajmuje pokoi, czy mieszkań, a właśnie apartamenty ;P Nie będę ukrywał, że leciutko nas zmurowało, bo korzystając z cen zimowych nie letnich wybraliśmy miejsce w centrum Gdańska, ale widok… no przebił oczekiwania.

Wieczór ten postanowiliśmy przeznaczyć na odpoczynek po trasie oraz leciutkie zaznajomienie z okolicą. Na następny dzień zapowiadano opady deszczu od świtu do popołudnia. W związku z tym zaplanowaliśmy odwiedzić miejsca głównie pod dachem. Z parkingu podziemnego naszego apartamentowca przemieściliśmy się na parking podziemny Europejskiego Centrum Solidarności, także deszcz nam specjalnie nie przeszkadzał. Tutaj po zakupie biletów udaliśmy się na wystawę opowiadającą o czasie przełomu. Lata 80te to kawał historii. Niejednoznacznej, pewnie jeszcze nie całkiem odkrytej, przez co budzącej emocje. My jako pokolenie urodzone już „po komunie” mogliśmy tę wystawę obejrzeć na pewno z nieco innej perspektywy niż nasi rodzice, którzy w tych czasach żyli i na bieżąco wyrabiali sobie opinię. Całość ekspozycji jest świetna. Pełna symbolicznych miejsc i przedmiotów okraszona multimediami, które pomagają, a nie przeszkadzają. No niestety nasze bąble czas Solidarności uznały za nieco zbędny do zgłębienia (jeszcze na to czas przyjdzie) i galopowały do przodu.

Szybko zatem przeżyliśmy czas przemian i udaliśmy się do atrakcji dla dzieci. Zorganizowano tutaj salę zabaw dla dzieci. Godzinka biegania, krzyczenia i zabawy nieco zmęczyła dzieciaki, a my mogliśmy jeszcze korzystając z przerwy w deszczu pospacerować po terenie dawnej stoczni. Niegdyś pełny hal teren dziś już nie przypomina wielkiego zakładu produkcyjnego. Ostała się słynna sala BHP, gdzie podpisywano porozumienia w sierpniu 1980 roku. Przed budynkiem stoi także kiosk RUCHu z asortymentem godnym lat 80tych. W samej sali odtworzono układ stołu i scenografię najbardziej znanego wydarzenia w historii tego miejsca. Mnie brakowało możliwości, a w tym wypadku nawet konieczności palenia. Przecież, gdy ogląda się filmy z tamtych czasów to w tej sali powinna unosić się metrowa warstwa smogu z papierosów marki Popularne, czy inne Klubowe. Palić niestety nie można było, ale tę stratę nadrabiał nieco sklepik, gdzie zaopatrzyliśmy się w oranżadę, dokładnie taką jak wtedy. Także jest to głównie woda z farbką i połową tablicy Mendelejewa. mmmm pycha!!!.

Jako, że całą sobotę miało padać kolejny punt programu to muzeum o charakterystycznej nazwie Błękitny Baranek. Korzystając z tego, że synoptycy akurat się pomylili i nad Gdańskiem wyszło słońce udaliśmy się tam spacerkiem. Muzeum mieści się w dawnym spichlerzu i prezentuje głównie eksponaty związane ze złotym czasem Gdańska, który to miał miejsce od XIV do XVII wieku. Największą z atrakcji jest Hanzeatycka uliczka. W obszernej sali postarano się zrekonstruować stragany i kramy rzemieślnicze dawnego Gdańska. Jest medyk, płatnerz, garbarz, ale i praczka oraz kupiec z dalekich stron. Muzeum prezentuje także filmy pokazujące rozwój Gdańska na przestrzeni dziejów.

Całodniowe zwiedzanie sprawiło, że nasze żołądki powoli zaczynały burczeć. Skoro byliśmy nad morzem grzechem byłoby nie zjeść rybki. Z poprzedniej podróży 5 lat temu zapamiętaliśmy miejsce wręcz idealne na taką okazję. W oddalonej o pół godziny knajpce znalazło się miejsce mimo sporego ruchu. Rybka na Wartkiej, bo tak zwie się ta restauracyjka oferuje m.in. zdawać, by się mogło tradycyjnie angielskie Fisch&Chips. Widok na Motławę i pyszna ryba to jest właśnie to po co przyjeżdża się do Gdańska. Powrót na kwaterę wyznaczył koniec atrakcji na ten dzień. No oczywiście poza możliwością podziwiania jednej z najładniejszych panoram miejskich w Polsce.

Niedziela zazwyczaj oznacza dzień wyjazdowy. Jednak nie w tym przypadku. My zostawaliśmy jeszcze jeden dzień. Słoneczko od samego rana oświetlało Gdańską starówkę, my jednak zdecydowaliśmy się wyjechać z miasta do sąsiedniego Sopotu. Pierwsza myśl jaka przychodzi do głowy po usłyszeniu nazwy tej miejscowości to oczywiście MOLO! My jednak pierw udaliśmy się na… grodzisko. Nie było by wyjazdu russkichtripów bez grodu z okresu wczesnego średniowiecza! Sopot takie miejsce posiada i nawet eksponuje. Pod bramami oddziału muzeum archeologicznego stawiliśmy się nieco za wcześnie. Po prostu wersja googla i osób zarządzających instytucją nieco się różni. Odczekaliśmy swoje i dostaliśmy się do środka. Mała salka na parterze prezentowała znaleziska z grodziska w Sopocie. Nic szczególnego, trochę przęślików, jakiś nożyk, kilka ozdób i ceramika. No tak nic szczególnego, ale jest! Niestety artefakty z Międzyświecia też są, ale na półkach w piwnicy muzeum 🙁 Sala na górze prezentowała wystawę czasową, a jej największą atrakcją była kartka na wejściu uprzejmie prosząca, tak jak i Pan od biletów, żeby nie wpuszczać kota. Tak miejscowego, muzealnego kota. Podobno strasznie tam broi. Po obejrzeniu części ekspozycji w pawilonie przyszedł czas na zdobywanie grodu. Kilkuminutowy spacer doprowadził nas pod bramę, za którą stoi kilka zrekonstruowanych chat. I znów nic wielkiego, ale jest! Dodatkową atrakcją mogą być także kozy trzymane przy jednym z domostw oraz trochę sprzętu pamiętającego początki rekonstrukcji historycznej w Polsce.

Po grodzisku przyszedł czas na molo. Być w Sopocie i nie wejść na molo, zwłaszcza w zimie kiedy cena jest najuczciwsza, czyli za darmo, to tak jak być w Cieszynie i nie zjeść kanapki śledziowej. By zaparkować auto musieliśmy kilkukrotnie objechać cały Sopot, ale udało się. Słoneczna niedziela przyciągnęła bardzo dużo ludzi w to miejsce. Po drodze na molo weszliśmy na plażę, a tam oczywiście Plaża plus morze plus muszelki równa się minimum godzina w tym miejscu. Przecież trzeba zrobić zamek z piasku! Znaleźć bursztyn! Wrzucić tonę muszelek i kamieni do morza!

Po odbyciu plażowego rytuału udało się nam zmusić dzieci do opuszczenia piaskowych fortyfikacji i przeniesienia się na molo. Krótki spacer wśród tłumów i decyzja o odwrocie.

Nie wracaliśmy jednak na kwaterę tylko objechaliśmy Gdańsk, by trafić na Westerplatte. Jako historyk z wykształcenia odkryłem u siebie sporo braków jeśli chodzi o odwiedziny miejsc podręcznikowych. Niedawno nadrobiłem Malbork teraz przyszedł czas na Westerplatte. Mit o rozpoczęciu wojny w tym miejscu skutecznie obalany jest każdego 1 września, jednak symbol pozostał. Podbudowa teoretyczna pozwoliła nam na spacer nie bezwiedny, a przepełniony przystankami i krótkimi historyjkami zaczynającymi się słowami tak ulubionymi przez Pana Bogusława Wołoszańskiego „To właśnie w tym miejscu…” Zobaczyliśmy wartownie, ruiny koszar i oczywiście betonowy obelisk. Widok ze szczytu kopca był rzeczywiście niecodzienny. Najmłodsi wojenną historię może nieco przyswoili, lecz dla nich największą atrakcją był stojący w porcie prom wielkości naszego bloku albo większy. Trasa powrotna na parking usiana była przystankami na zregenerowanie sił przez najmłodszych. To się nazywa pozytywne zaoranie dzieci 🙂

A to jeszcze nie był koniec. W drodze powrotnej przystanęliśmy tylko przy remontowanej wciąż twierdzy Wisłoujście. Obiekt ten leży w kręgu atrakcji, które zdecydowanie muszę kiedyś nawiedzić. Póki co nadal trwa remont choć widać już powoli koniec. Udało się jeszcze bombelki namówić na szybki spacer po wieczornym Gdańsku. Pozwolenie na spacerowanie nie trwało bardzo długo jednak udało się odwiedzić bramę stągiewną, Długi Targ i Neptuna. Po powrocie dzieci same zakomenderowały capstrzyk.

Ostatni dzień tripu nie oznacza pakowania i żmudnej drogi powrotnej. To też program także był napięty. O poranku wykwaterowaliśmy się z naszego apartamentu i ruszyliśmy na obrzeża XVII wiecznego Gdańska. Przy bramie niżnej wyremontowano kawałki fortyfikacji, które strzegły miasta. Są to bastiony wraz z systemem śluz i fos. Wspięliśmy się na najwyższy z okolicznych, czyli bastion Żubr. Widok na Gdańsk z tej perspektywy z pewnością jest niecodzienny. Tuż przy bastionie znajdowała się kiedyś linia kolejowa i dworzec. To tutaj swe pierwsze kroki w nowym domu stawiali ludzie przesiedlani po II Wojnie Światowej z kresów Rzeczypospolitej, które po 1945 roku włączone zostały do ZSRR.

By dodać sobie jeszcze kilometrów przed powrotem ustawiliśmy kurs na północ. Pierw zawitaliśmy do Jastrzębiej Góry, gdzie to Kaśka kilka (no kilkanaście) lat temu na zieloną szkołę jeździła. Tutaj też znajduje się najdalej na północ wysunięty kraniec Polski. Zlokalizowany jest na plaży, jak plaża to wiadomo. Plaża plus morze plus muszelki równa się minimum godzina w tym miejscu. Przecież trzeba zrobić zamek…

Ostatnim punktem programu był Hel. Dalej już się zajechać nie da! Nie tylko ta świadomość nas tutaj przywiodła lecz fokarium. W lecie zatłoczone miejsce, gdzie bałtyckie foki mogą w spokoju nabrać sił do dalszego funkcjonowania w odmętach morskich, teraz niemal puste. Udało się nam wycyrklować godzinę przyjazdu w taki sposób, że trafiliśmy na karmienie tych sympatycznych zwierzątek. Ludzi podziwiających foki robiące przeróżne sztuczki w zamian za smakowitą rybę było może kilkanaście. Fok w tym dniu było pięć i każda z nich z gracją podawała łapę/czy płętwę/czy coś, przynosiła piłkę lub puszczała bańki nosem pod wodą. My nie opuściliśmy tego miejsca zaraz po karmieniu. Obaj najmłodsi stali przy basenach jak zaczarowani. Przez chwilę można było mieć wrażenie, że Stach uległ jakiemuś urokowi rzuconemu przez którąś z fok, tak chętnie nazywaną przez niego rybą. Siedział w swym nosidle i kurczowo trzymał się barierki oznajmiając nam że „CZEKAMY” na kolejny raz, gdy bałtycki ssak przepłynie tuż koło nas.

Musieliśmy jednak już wracać. Wpakowaliśmy się do auta, szybkie dotankowanie paliwa, ustawiamy nawigację, która podpowiada, że do domu mamy niemal 700 km. Na szczęście akurat ta trasa od kilku lat oferuje możliwość szybkiego podróżowania. A1, tempomat, uwaga bramki x2, chymboły przy Pyrzowicach i już jesteśmy z powrotem w Księstwie. Gdańsk jak i całe Trójmiasto zwiedzać można na wiele sposobów, a i tak wszystkiego zobaczyć się nie da. Choć z pewnością będziemy próbować! Ale to już na zupełnie inną historię i trip.

2 odpowiedzi na “Trzy miasta w zimowej scenerii.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *