Tak jak pisałem w poprzednim wpisie ten trip miał przede wszystkim na celu zaznać trochę relaksu i podładować nasze akumulatory. Dla nas najlepszą ładowarką okazuje się być zwiedzanie, więc po zaznaniu uciech cielesnych i wySPAwaniu się w cudownym Piorunowie udaliśmy się w dalszy trip. W myśl zasady ,,na około zawsze bliżej” w drogę powrotną udaliśmy się m.in. przez Tum i Łęczyce, w których znaleźliśmy idealny zabytek dla nas 🙂
Każdy kto zaznał polskiego systemu edukacji i miał styczność z jakimkolwiek podręcznikiem do historii, z pewnością widział pewien kościół. Zazwyczaj podpisany jako przykład architektury romańskiej w Polsce. Tym jakże często przywoływanym obiektem jest największy zabytek romański w naszym kraju, czyli Archikolegiata w Tumie. Ja jako totalny fanatyk sztuki i architektury wczesnego średniowiecza, uważający że największą tragedią w historii ludzkości było wymyślanie nowych stylów i kombinowanie przy budowlach, od samego rana przebierałem nóżkami w oczekiwaniu na spotkanie z tą budowlą. Z góry przepraszam wszystkich miłośników gotyku, baroku, czy innego klasycyzmu, ale dla mnie styl romański to ideał zawarty w prostocie i funkcjonalności. Zatem w dalszej części nie będę szczędził ochów i achów na temat tego fantastycznego przykładu architektonicznego.
Po kilkudziesięciu kilometrach trasy, przez płaskie jak stół połacie województwa łódzkiego, naszym oczom ukazała się majestatyczna budowla. Efekt wielkości z pewnością potęguje fakt, że nic jej nie zasłania, żadna górka, żaden las, a kilka budynków ledwie przerastających kamienny murek, którym jest otoczona nie ma prawa zdominować krajobrazu. Gdy tylko zaparkowaliśmy niemal wybiegłem i chciałem zobaczyć każdy element, każdy szczegół i każdy kamień. Choć kamienie dokładnie obejrzała Kaśka. Niemal każdy po kolei, z odległości nie przekraczającej metra tam, gdzie tylko to było możliwe. Czujne oko geologa dostrzegło w mig, że budowla została wzniesiona z eratyków. Co dokładnie znajduje się w ścianach tumskiej archikolegiaty będziecie mogli przeczytać wkrótce.
W czasie, gdy Kaśka przeglądała kamień po kamieniu, ja starałem się chłonąć klimat rodem z XII wieku. To wtedy powstała archikolegiata. Według legend i starszych badań, pierwotnie w tym miejscu miało znajdować się opactwo benedyktynów, ufundowane rzekomo przez Bolesława Chrobrego, przy współudziale św. Wojciecha. Nowsze badania jednak nie potwierdzają tej wersji. Aktualnie czas powstania miejsca kultu religijnego w Tumie datuje się dość ostrożnie na II połowę wieku XI i wiąże się go z panowaniem Kazimierza Odnowiciela. Samo dzieło architektury romańskiej, przed którym dane nam było stanąć datowane jest na 1148 rok. Wtedy najprawdopodobniej położono pierwsze kamienie pod przyszłą budowlę. Jeśli wierzyć legendzie to część z tych kamieni przyniósł sam diabeł Boruta, który zaślepiony miłością myślał, że nosi budulec na karczmę, którą miała prowadzić ukochana. Gdy tylko dowiedział się co tak naprawdę powstaje z przyniesionych głazów chciał wyrwać je, by budowlę zawalić. Na szczęście nie udało się, ale do dziś widoczne są ślady mocowania się diabła z kościołem.
Miejsce to od wieków poza funkcjami sakralnymi miało również zastosowanie jako miejsce zjazdów dostojników kościelnych oraz świeckich. Można powiedzieć, że to tutaj Kazimierz Sprawiedliwy uzyskał swój przydomek, ponieważ obradujący w tym miejscu dostojnicy przyznali mu prawo do rządów znosząc zasadę senioratu. Archikolegiata była także świadkiem debat toczonych w 1409 roku na temat poparcia Litwy w ewentualnym sporze z zakonem krzyżackim. W rok później rycerze wybierający się na wojnę mieli ostrzyć swe miecze o jeden z kamieni. Praktyka co najmniej dyskusyjna, lecz do dziś wskazywany jest fragment wieży z charakterystycznym wyżłobieniem na dowód tych działań.
Architektura romańska charakteryzuje się częstą inkastelacją (mądre słowo do zapamiętania 😀 ), znaczy się funkcjami obronnymi w budowlach nieobronnych, zatem wielu mieszkańców szukało schronienia w tych murach podczas najazdów, jak choćby podczas krwawych rajdów mongołów z XIII wieku. Niestety kilkukrotnie nie zdołano ochronić zarówno ludzi jak i samej budowli. Na przestrzeni dziejów kilkukrotnie była palona i niszczona od najazdu Litwinów, przez zakon krzyżacki, aż po działania II wojny światowej. Za każdym razem zniszczenia były pretektem do przebudów zgodnie z aktualnie panującą modą. Po II wojnie światowej postanowiono jednak wrócić jak najbardziej do oryginału. Z zewnątrz prawie udało się to zrobić w stu procentach. Poza kilkoma gotyckimi oknami i wejściem w stylu do końca nie wiadomo jakim archikolegiata zachwyca swą romańskością. Są małe okienka, dyptyki, tryptyki, wieże o obronnym charakterze no po prostu cudowne!
We wnętrzu niestety za wiele z oryginału się nie ostało. Tutaj dominuje jednak gotyk i sklepienia żebrowo – łukowe. Sporo też jest ceglanych wykończeń. Niestety wielokrotne pożary nie pozwoliły na zachowanie XII wiecznego wnętrza. Weszliśmy do środka, z resztą dzięki sporemu szczęściu. Tak się złożyło, że byliśmy na miejscu jakieś piętnaście minut przed mszą. Myśleliśmy, czy nie zaczekać do końca i wtedy wejść pozwiedzać. Jednak przeczucie kazało nawiedzić świątynie od razu i dobrze, bo jak się okazało po mszy kościół zamykany jest na cztery spusty, zaraz po tym jak ostatni wierny przekroczy próg świątyni. Nie przeszkadzając nikomu szybko zobaczyliśmy wnętrze i wyszliśmy podziwiać mury zewnętrzne. Zza muru okalającego budowlę widać oddalone o około pięćset metrów grodzisko. Pozostałości wczesnośredniowiecznego założenia wyglądają z daleka jak zwykła pryzma ziemi, ale to dla nas nic nowego. Choć nowinką jest to, że grodzisko nie jest usytuowane na wzniesieniu i nie porasta go las. Chcieliśmy oczywiście tam podejść jednak morze błota oraz pies z okolicznego gospodarstwa szybko wybił nam ten pomysł z głowy. Pozostało zrobić fotkę z oddali i udać się do auta, bo to nie był jeszcze koniec zaplanowanych miejsc do odwiedzenia na ten dzień.
Przepełnieni emocjami udaliśmy się do niedalekiego miasta królewskiego Łęczyca. Swe kroki wpierw skierowaliśmy do łęczyckiego zamku gdzie pomieszkiwać miał wspomniany wcześniej diabeł Boruta. Ceglana budowla, powstała w XIV wieku za panowania Kazimierza Wielkiego. To jeden z tych projektów, który sprawił, że Polska z drewnianej stała się murowaną. Odpuściliśmy sobie wejście na wieżę, za to z pamiątkowej tablicy dowiedzieliśmy się, że przez Łęczycę podróżował mnich zwany Benedyktem Polakiem, który jest pierwszym udokumentowanym podróżnikiem z naszego kraju, który dotarł do Azji. Podróż ta jest pierwszą wyprawą europejczyków do władztwa mongołów, gdzie wybrali się z misją papieską w połowie XIII wieku. Jednym z licznych przystanków wypadał właśnie w Łęczycy.
Po obejrzeniu zamku udaliśmy się pod kościół św. Andrzeja, którego dzwonnica niegdyś pełniła rolę wieży wkomponowanej w mury miejskie. Niestety z murów nie ostało się za wiele, podobnie jak w Cieszynie o czym szerzej TUTAJ, ale choć ta wieża może dawać świadectwo o dawnej świetności miasta.
Kolejnym punktem zwiedzania tego królewskiego miasta było więzienie. Wszystko to za sprawą króciutkiej kwestii z filmu ,,Kiler”. Któż nie pamięta sceny, gdy reporterka Ewa Szańska pyta dyrektora Mieczysława o najlepszych dyrektorów więzień w Polsce. Odpowiedź postaci granej przez Marka Konrada pada natychmiast! ,,Czesiek z Łęczycy”. Jak ktoś nie pamięta to fragment TUTAJ Niestety w filmie dowiadujemy się również, że wspomniany Czesiek jest już na emeryturze. Podobnie jest z łęczyckim więzieniem. Pierwotny klasztor dominikanów przerobiony na jednostkę penitencjarną, przestał pełnić swą rolę w 2006 roku. Gdy jeszcze w murach tego obiektu swe winy odpokutowywali z pewnością niewinni skazani przypadkowo i omyłkowo więźniowie, teren ten stawał się kilkukrotnie planem filmowym. Wnętrza łęczyckiej jednostki zobaczyć możemy w takich filmach jak Vabank 2, Git czy Papusza. Niestety dyrektora Cześka nie zastaliśmy, samo więzienie dziś popada w ruinę, ale jeśli ktoś byłby zainteresowany to jest wystawione na sprzedaż. Idealny biznes zrobić hotel z byłego więzienia, albo wykorzystać przeszłość filmową tego miejsca i urządzić plan filmowy dla każdej realizacji która zwiera sceny więzienne! Jak komuś to wypali nie musi się dzielić zyskami, choć byłoby miło za podsunięcie pomysłu 🙂
Po intensywnym zwiedzaniu Łęczycy przyszedł czas na powrót do domu. Droga nasza wiodła jeszcze przez jeden ciekawy punkt. Otóż przejeżdżaliśmy przez geometryczny środek Polski, który znajduje się w miejscowości Piątek. O fakcie tym informuje nas pomnik, przy którym nie omieszkaliśmy zrobić sobie fotki 🙂 Poza tym mogę się chwalić, że robiłem zakupy na stacji benzynowej najbardziej zbliżonej do środka Polski 🙂
Tym krótkim postojem zakończyliśmy zwiedzanie podczas tego tripu. Podczas tego wyjazdu wypróbowaliśmy kilka sposobów na podróżowanie i znajdowanie ciekawostek. Była Kaśkowa apka, co to te miejsca wskazuje, był wcześniejszy risercz, który doprowadził nas do zabytku idealnego dla Russkie Trip Team. Zdążyliśmy się także wySPAwać w międzyczasie. Dużo tego jak na jeden wyjazd, ale jakoś tak wypada, że jak jest intensywnie to wypoczywa się najlepiej. Z Piątku wyruszyliśmy już wprost do Cieszyna, w końcu w domu dziecię nasze płakało z tęsknoty i żalu, że tym razem nie pojechał z nami. Spokojnie jeszcze niejedną wycieczkę z nami zaliczy, ale to już na zupełnie inną historię i trip.
W odpowiedzi na “SPAwalnia Piorunów cz. 2 W poszukiwaniu Boruty i Cześka”
Super,super,super ciekawy wpis i piękne zdjęcia 😊pozdrawiam i czekam na następne ciekawostki z Naszego pięknego kraju 😘