Pewnie nie jedna osoba jeżdżąc na nartach, czy snowboardzie lubi sobie ponarzekać na przygotowanie trasy. Raz na muldy, raz że mało ubity śnieg, innym razem oblodzenie nie pozwala na wykazanie się umiejętnościami godnymi mistrza olimpijskiego. Ja ostatnio miałem okazję być po drugiej stronie barykady i mój światopogląd zmienił się diametralnie.
Dzięki uprzejmości jednej ze stacji narciarskich mogłem uczestniczyć w przygotowaniach trasy do, bardzo w tym roku opóźnionego, sezonu zjazdowego. Miałem pewne wątpliwości, czy nie nadużywam gościnności, przecież ja nie mam żadnego prawa jazdy na ratrak, nie mówiąc już o odpowiednich kwalifikacji. Jedyne co podobnego mogę legalnie prowadzić i używać to koparki i koparko – ładowarki, ale to poza gąsienicami zupełnie inna bajka jest. Moje wahania rozwiał jednak Romek, operator któremu starałem się przynajmniej nie przeszkadzać w ten chłodny, śnieżny wieczór. Dowiedziałem się dość szybko, że po pierwsze, nie ma czegoś takiego jak prawo jazdy na ratrak, poza tym znajdujemy się poza drogami publicznymi. Z resztą i tak nikt mi nie pozwoli prowadzić czerwonego monstrum, przy którym toczyłem ów dyskusje, bo jeszcze bym coś zepsuł. Na takie rzeczy nie mógłbym sobie pozwolić, przecież wartość takiego sprzętu znacznie przekracza moje dziesięcioletnie zarobki. Po tej krótkiej, acz treściwej polemice, przystąpiliśmy do oczyszczania sprzętu z zalegającego śniegu i rozgrzania maszyny. Przy okazji przeszedłem szybki kurs, w którym dowiedziałem się, czego nie dotykać i co robić, żeby nie zabić siebie oraz ludzi w moim otoczeniu. W międzyczasie poznałem podstawę budowy ratraka. Wehikuł, który ujarzmia na co dzień Romek wyposażony jest w dziewięciolitrowy silnik diesla, który spala około dwadzieścia litrów ropy na godzinę, chyba że jest bardzo wykorzystywany to może połknąć nawet sześćdziesiąt. Nareszcie przyszedł czas, by wejść do maszyny. Z boku musiało to wyglądać nieco komicznie, bo Romek oczywiście wskoczył z gracją do kabiny, w czasie, gdy ja gramoliłem się po stalowych gąsienicach kurczowo trzymając się wskazanych elementów.
W ten sposób znalazłem się w wnętrzu, które przypominało mi centrum zarządzania z filmów o lotach w kosmos. Setka guzików i przełączników, milion lampek oraz niezliczona ilość wajch oraz dźwigni. Nawet nie zaczynałem tematu, co do czego dokładnie służy. Rozsiadłem się w nad wyraz wygodnym fotelu i po chwili mknęliśmy już na stok. Zawsze wyobrażałem sobie pracę operatora ratraka za łatwą i przyjemną. Bo przecież, co to za problem podjechać pod trasę opuścić frez i jechać do góry i na dół. Jednak tak proste to nie jest. Wyznaczonym zadaniem było przygotowanie trasy do rozpoczęcia sezonu. Oczywiście, nie był to pierwszy przejazd po kilku tygodniach naśnieżania, ale jeszcze trochę pracy zostało. Równocześnie z nami pracował jeszcze jeden ratrak kierowany przez Mateusza. Pierwsze metry na stoku uświadomiły mi jaką moc ma maszyna, w której siedzę. Gąsienice wgryzały się w zmarzniętą pokrywę śniegu i przemieszczały nas ku szczytowi. Mniej więcej w połowie stoku zaczął się swego rodzaju taniec z ratrakami. Spore górki powstałe w wyniku naśnieżania należało rozprowadzić równomiernie na całej szerokości stoku. Tutaj bez wiedzy jak ów miejsce wygląda bez śniegu nie ma czego szukać. Trzeba dokładnie wiedzieć, które zagłębienia dadzą się zasypać, a które pochłoną ilości śniegu odpowiadające połowie powierzchni Antarktydy, a i tak nie będą idealne. Z podziwem patrzyłem na pracę operatorów, którzy niemal intuicyjnie wciskali kolejne przyciski, dobierali prędkość w taki sposób, że przed nami przetaczała się idealna porcja śniegu dobrana do danej sytuacji. Ratrak zdawał się nie pojmować faktu, że jeździmy po powierzchni nachylonej, w stopniu podobnym do wychylenia skoczka narciarskiego w czasie skoku. Śmiałe manewry sprawiały, że moje palce zaciśnięte na uchwycie drzwi bielały. Uspokajam od razu, uchwyt wytrzymał. Pracy nie ułatwiali nam amatorzy jakże modnej ostatnio aktywności jaką jest ski tour. Oczywiście nie mam nic przeciwko tej formie spędzania czasu wolnego, jednak liczba ludzi zjeżdżających zamkniętą trasą, na której pracują dwa ratraki była przerażająca. Co kilka minut Romek musiał się zatrzymywać, by przez przypadek, przy bardzo ograniczonej widoczności nie spowodować wypadku z kolejnym narciarzem. Sytuacja dla mnie niezrozumiała, zwłaszcza, że tuż obok znajduje się inna droga, która tego wieczoru była zupełnie pusta. Trasa, którą mieliśmy przygotować ma około dwóch kilometrów, jednak rozbicie wszystkich górek oraz przesunięcie kilku armatek w bezpieczne miejsce zajęło nam około dwóch godzin. Tak w towarzystwie skiturowców oraz kilku saren dojechaliśmy na stację górną. Tutaj Romek pokazał klasę samą w sobie, wciskając się ratrakiem w miejsca, gdzie ja bym miał problem zmieścić się średniej wielkości osobówką, choć uważam się za całkiem niezłego kierowcę. Manewrowanie pomiędzy budynkami kolei linowej oraz licznymi punktami gastronomicznymi wymaga stalowych nerwów. Nastała chwila przerwy oraz czas na krótkie rozmowy. Kilka opowieści o zsuwającym się ratraku, czy skiturowcu, który uznał, że idealnym sposobem na wzrost adrenaliny będzie jazda kilka metrów za pracującą maszyną, mroziły krew w żyłach. Nastał już późny wieczór i szczerze myślałem, że teraz to już pójdzie z górki, w końcu byliśmy przy szczycie. Frez w dół i jazda robimy sztruksik dla miłośników zjazdówek. Znów popełniłem błąd. Co prawda zaczęliśmy frezować trasę, jednak co jakiś czas jeden i drugi operator wypatrywał miejsca niebezpieczne wymagające poprawy. Ja wciśnięty w fotel, zaparty nogami o podłogę, walczyłem głównie z bezwzględną grawitacją, która nieubłaganie ciągnęła moje ciało wprost na szybę. Po chwili byliśmy już na dole. W mojej głowie narodziła się myśl, że to już koniec. Przecież jutro też jest dzień, a pora była już naprawdę późna. Romek szybko wyprowadził mnie z błędu i poinformował, że dziś to ratraki będą pracować w sumie do jutra. Ja odpuściłem. Nie chciałem dłużej przeszkadzać w pracy, która okazała się naprawdę ciężka, wymagająca skupienia i pomimo rozmiarów maszyny – niesamowicie precyzyjna. Serdecznie podziękowałem za możliwość przeżycia tej przygody i niezdarnie opuściłem czerwonego, gąsienicowego potwora. Od tej pory wiem, że kabiny ratraków są tak duże, po to, by zmieścić stalowe jaja operatorów, którzy wraz ze swymi maszynami zdają się nie raz drwić z praw fizyki.
Nie wyobrażam sobie sytuacji, by po uświadomieniu sobie jaki trud trzeba włożyć w należyte przygotowanie trasy, że komuś jednak wpadnie do głowy przejazd po zamkniętej, świeżo przygotowanej trasie, niwecząc nie raz całonocną pracę kilku osób. Choć podobno, takie sytuacje niestety wciąż mają miejsce i są niemal codziennością. Warto pamiętać o operatorach, którzy całymi nocami ujarzmiają swe maszyny walcząc z nachyleniami terenu i tonami śniegu, po to, by na następny dzień mogliśmy czerpać radość z jazdy na nartach.
W odpowiedzi na “Tańczący z ratrakami”
Wielki szacun dla Panów, którzy przygotowywali trasę narciarską 👍👍👍