Kategorie
Dalsze Tripy

Sołtys, STAR i Kazimierz

Czasami jest tak, że trzeba wyrwać się trochę od codzienności. Taki czas właśnie nadszedł w naszym przypadku. Postanowiliśmy więc spędzić czas tylko we dwoje, a właściwie w dwa i pół, zostawiając naszą pociechę w Cieszynie. Udaliśmy się na trip trochę w strony sentymentalne. Otóż po 5 latach tworzenia podstawowej komórki społecznej jaką niewątpliwie jest małżeństwo, wybraliśmy ten sam kierunek destynacji co przy wyborze podróży poślubnej. Wrzesień na Lubelszczyźnie, a w zasadzie w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, kojarzyć się nam zawsze będzie z polami jabłek i chmielu.

Lecz po kolei. Russkie Trip Team nie może po prostu jechać do celu, w drodze zawsze coś musimy pozwiedzać więc wybraliśmy spośród wszystkich atrakcji po drodze Muzeum w Starachowicach. Zanim jednak tam dotarliśmy trzeba było uskutecznić przerwę w trasie z przyczyn wiadomych – WC. Padło na Wąchock. Mieścinka znana głównie z tego że jest to miasto najczęściej wymieniane w kawałach. A głównym bohaterem jest sołtys ów mieścinki. Włodarze przekuli ten fakt w kapitalny chwyt promocyjny i tak oto na skwerze stanął pomnik sołtysa, któremu to tyle dziwnych śmiesznych historii się przytrafia. W drodze do pomnika z tablic umieszczonych w chodniku dowiedzieć się możemy, że córka sołtysa ma takiego zeza, że gdy płacze to łzy lecą jej na plecy oraz tego, że w miejscowej rzece są tak spore wiry, że koniom sołtysa łeb ukręciło, gdy chciały się napić. Kiedy ja szukam tego czego nie zgubiłam, Maciek sprawdził mapę. Z parkingu z darmowym WC było widać zabudowania klasztorne, jak się później okazało jest to jeden ze starszych klasztorów w Polsce. Założony został już w 1179 roku przez biskupa krakowskiego Gedeona. Założenie tego typu placówki wiązało się nie tylko z tym, że kilku zakonników będzie miało gdzie mieszkać, lecz przede wszystkim pozwalało na rozwój całego regionu. Cystersi zgodnie ze swą maksymą ,,Módl się i pracuj” wzięli się do roboty zakładając kolejne wsie i wprowadzając nowoczesne technologie, jak na przykład koło wodne do na pędu młynów czy kuźnic.

Moglibyśmy tak spacerować jeszcze długo jednak zerknęliśmy na zegarek i szybko w samochód , gdyż muzeum w Starachowicach można zwiedzać z przewodnikiem o równych godzinach. Muzeum, które zdaje się mieć misję połączenia niepołączalnego, a jednak się udaje. Już sama nazwa jest dość ciekawa Muzeum Przyrody i Techniki „Ekomuzeum” im. Jana Pazdura. Technika i przyroda w jednym. Ciężarówki, huta i dinozaury. Brzmi jakby ktoś kiedyś uznał, że weźmie kilka ciekawych rzeczy wrzuci do blendera i ot proszę mamy wspaniałą placówkę. Pędziliśmy więc na złamanie karku i wpadliśmy do kasy 2 po 12. Przemiły ochroniarz głosem maszynowym mocno powolnym pokierował nas żebyśmy dołączyli do grupy, która to ledwo wyruszyła na zwiedzanie. Przedział wiekowy 60+ więc w garażu z plandeki, w którym trzymano przykłady polskiej myśli technicznej ze Starachowic tzn. samochody ciężarowe marki STAR niemal przy każdym odzywał się jakiś jegomość, że tym to on się najeździł z mlekiem, a tym w wojsku jeździł, a do takiej milicyjnej budy go siłą wcisnęli po manifestacjach. No i oczywiście ogólne poruszenie przy papamobile. Wydawało się, że niektórzy z uczestników wycieczki, mimo, że poinformowani o fakcie, że znajdują się przed kopią pojazdu, który woził jedynego słusznego papieża w dziejach, zacznie odprawiać godzinki z podziękowaniem za otrzymane łaski z prośbą o dalsze.

Tymczasem był też akcent Cieszyński na który mój mąż czekał najbardziej. Star 266, który ukończył rajd Paryż- Dakar z załogą, w której skład wchodził Jerzy Franek z Cieszyna. Autko rajd ukończyło jednak w nieregulaminowym czasie co niestety oznaczało dyskwalifikację. No, ale jednak dojechał. Jest to jedyny samochód polskiej konstrukcji, który podołał temu wyzwaniu. Na razie nie zapowiada się, by znalazł godnego następcę.

Następnie przenieśliśmy się na część wystawy poświęconej hutnictwie na tych terenach. Znajduje się tu wielki piec hutniczy z całością zachowanego procesu technologicznego wszystkimi kompletnymi budynkami. Maszyna parowa, która pokazywana byłana wystawie w Paryżu, tej samej co Wieża Eiffla. W częścisali przy piecu hutniczym, który został wygaszony w latach 70, powstała scena wraz z widownią, gdzie odbywają się koncerty i inne wydarzenia kulturalne. Salka jest niewielka, myślę że pomieści niecałe 100 osób jednak klimat musi być niezapomniany.

Kolejna ekspozycja dotyczyła historii hutnictwa na pobliskich terenach od średniowiecza do czasów współczesnych. I na końcu „truskawka na torcie” jak rzekł pewien komentator sportowy, część dla mnie. W dwóch salach odtworzono paleośrodowiskoz okresu, gdy po tym terenie stąpały zwierzęta permskie, kredowe i triasowe. Wspaniale odtworzone środowiska bytności dinozaurów i innych zwierząt przenosiły zwiedzających najpierw w suchy półpustynny klimat permsko-triasowy. Wystawione odciski wielkich gadów w czerwonych piaskowcach pozwalały na rozbudzenie wyobraźni. W drugiej sali już okres jurajski i prawdziwe dinozaury, ich ślady oraz odtworzony klimat płytkiego morza, lagun i bujnej roślinności. Maciek miał auta, ja paleontologie muzeum jak najbardziej nas zainteresowało.

Późnym popołudniem dotarliśmy do Kazimierza Dolnego. Pierw skierowaliśmy się do Wąwozu Korzeniowego, który zwiedziliśmy w godzinkę. Pani zbierająca opłatę parkingową poinformowała nas, że jeśli chcemy zobaczyć jeszcze jeden wąwóz bez konieczności przeciskania przez tłum turystów to zaraz obok jest także wąwóz zwany Wąwozem Czarnym. Oddalone od siebie o niecały kilometr tak różne od siebie. W Korzeniowym gwar, setki turystów, kramy z lemoniadą, piwem, jedzeniem. Opłata za samo wejście do wąwozu. No istny jarmark. Tu ktoś ma ślubną  sesję zdjęciową, tam rodzina z dziećmi. Tu grupa 30 osób…. Stop.

W drugim wąwozie byliśmy sami, w ciszy, spokoju, wśród przyrody, śpiewu ptaków. Były nawet grzyby, okazałe kozaki patrzyły na nas z 5 metrowych ścian wąwozu. To tu faktycznie był spacer.

Nadeszła godzina meldunku w hotelu mieszczącym się w starym renesansowym spichlerzu. Pomimo pięknych wnętrz i atmosfery wyjątkowości nie usiedzieliśmy długo na tyłkach i wieczorem na zakończenie dnia poszliśmy spacerkiem na Ryneczek w Kazimierzu. Mąż mój oczywiście załatwił koncert na żywo przy knajpce obok. Dobra żart, tak trafiliśmy, ale i tak było sielsko. Zmrok, ciepła herbata, dźwięki muzyki i przepiękna architektura to jest właśnie to po co jedzie się do Kazimierza. Powrót nad wezbraną Wisłą uświadomił nas, że jednak nie wybierzemy się tym razem promem na drugi brzeg do Janowca. Po prostu prom nie kursuje przy tak wysokim stanie wody.

Następny dzień poświęciliśmy na spawanie się, dlatego też tą część tripu zostawimy dla siebie. Wieczorem po kolacji pojechaliśmy do mieścinki za Kazimierzem Dolnym o wdzięcznej nazwie łamiącej każdemu język:Mięćmierz. Jest to żywy skansen,gdzie niektóre elementy krajobrazu jak studnia, czy wiatrak zostały tu przeniesione z innych wiosek. Zostawiliśmy samochód w miejscu, gdzie był niewielki parking i poszliśmy dalej piechotą po bitej drodze. Między polami wdrapaliśmy się na wzgórze, gdzie na rozstaju dróg polnych stała kapliczka. Od kapliczki w prawo ścieżyną przez las dotarliśmy na skraj urwiska, skąd widać było stary wiatrak jak się okazało zamieszkały, gdyż na 6 poziomach aktualny właściciel zmieścił całkiem klimatyczne wnętrze.  Tu z bajkowym widokiem na zachodzące słońce spotkaliśmy parę rowerzystów. I tak zaczęła się rozmowa. Państwo byli ciekawi w jakimż to języku mówimy i skąd jesteśmy. Najbardziej zainteresowani byli granicą Polski z Czechami, dla nas to codzienność a dla nich zdawało się to być kuriozum nie do ogarnięcia. Bo jak to być może,  że tak po prostu przechodzi się do innego kraju, że nie trzeba brać walizki i pokonywać setek kilometrów do granicy. Że zakupy można zrobić u sąsiada, i że praca za granicą nie wiąże się z półrocznym wyjazdem do obcego kraju. Oczywiście pytania o pandemię nad granicą też padły. Po miłej pogawędce, z przerwą na moment zachodu słońca, rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę.

Dzień powrotu oczywiście bez zwiedzania nie miał racji bytu. Jeszcze przed wyjazdem zakupiliśmy koguty z maślanego ciasta, symbol Kazimierza Dolnego. I w trasę. Pojechaliśmy najpierw przez pola chmielu i jabłoniowych sadów, przez kolejny wąwóz bez nazwy do miejsca, gdzie mieścił się gród wczesnośredniowieczny w Podgórzu. Co za widoki ! Z wzniesienia lessowego rozciągał się niebagatelny widok na starorzecze i pola oraz sady równiutkich drzewek owocowych. Udało nam się nawet wypatrzyć Góry Świętokrzyskie, choć wydawało nam się to lekko niemożliwe. Po samym grodzie jednak dziś już śladu brak. Najprawdopodobniej spora część z wałem leży pod skarpą stanowiąc brzeg starorzecza.

Drugie grodzisko – Żmijowiska, które zaplanowaliśmy odwiedzić leżało już na bardziej płaskim terenie. Zostawiliśmy samochód w miejscu, gdzie było troszkę suchego placu i ruszyliśmy dalej pieszo. Po dotarciu po błocie na miejsce okazało się, że oddział muzeum jest zamknięty, bo… przeszedł tu istny tajfun, połamało pobliski las, wieś przez którą jechaliśmy ledwo odzyskała prąd po 4 dniach w ciemnościach. Aż trudno było w to uwierzyć. Gdyby nie pani, która wyszła nam na przeciw i opowiedziała trochę o historii tego miejsca. Grodzisko było nietknięte, gdyż znajduje się na łasze rzecznej jednak zrekonstruowane chaty i teren wokół znajdował się pod wodą. Zalało wszystko. Wiata ledwo stała i prawdopodobnie grozi zawaleniem, reszta chat z wodą w środku nie nadawała się do zwiedzania. Całe podgrodzie tonęło w wodzie gruntowej do pół łydki. Smutno było patrzeć na to jak opiekunka tego przybytku krząta się po zalanym terenie szacując straty. Tak niestety dzieje się w przypadku, gdy człowiek chce zagospodarować teren natury. Tu okazało się niewystarczające wyniesienie terenu ledwo nad torfowisko, uzależnione od stanu wód gruntowych warunki pogodowe z nawałnicą i przyroda upomniała się o swój teren. Po krótkiej rozmowie pożegnaliśmy się i zaczęliśmy powrót po błotnistej drodze. Przez nieuwagę ja też poniosłam straty, w butach, wpadłam do torfowego błota po kostki, ale buty przeciekły, a właściwie błoto wlało się górą.

Chcieliśmy odwiedzić jeszcze grodzisko w Chodliku, jednak poinformowani wcześniej, że bez amfibii nasza próba może się nie udać odpuściliśmy temat. Wiele jeszcze zostało do zobaczenia w tych stronach, ale to już na zupełnie inną historię i trip.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *