Po bardzo długiej przerwie przyszedł w końcu czas, że mogliśmy wybrać się do Republiki Czeskiej. Po uzyskaniu wszystkich niezbędnych papierków, wpisów w aplikacji, paszportów i innego dziadostwa, jak u zwierząt hodowlanych, ze spokojem w głowach uznaliśmy, że jedziemy za granicę. Stwierdzenie, które jeszcze nie dawno nie budziło żadnych emocji, teraz zdaje się wzbudzać niemal podniecenie. Za cel obraliśmy miejscowość Příbor i jego wspaniałe okolice.
Ostatnie sprawdzenie naszej wewnętrznej check listy i już o poranku sunęliśmy w kierunku granicy Księstwa. Nasz cel nie jest bardzo odległy, to zaledwie 50 km, ale długa przerwa w odwiedzinach naszych południowych sąsiadów sprawiła, że co jakiś czas łapaliśmy się na tym, że z pozoru prozaiczne rzeczy wprawiają nas w osłupienie. Oznakowanie ustawione w taki sposób, że tylko osoba projektująca wie o co chodzi, znak napisany w trzech językach, ustawiony pośrodku wsi, przez którą przejeżdżają ze 3 auta na kwartał, czy pomnik Arki Noego na czyjejś posesji. Takie rzeczy to norma w Czechach, my jednak odkrywaliśmy je na nowo.
Jak zwykle podczas riserczu staraliśmy się znaleźć atrakcje, które zaciekawią zarówno kamienioznawcę jak i historyka amatora. Będąc w okolicach Příboru nie mogliśmy zatem ominąć wulkanu! Tak, zupełnie niedaleko naszych rodzimych włości znajduje się WULKAN! Co prawda już nieczynny, ale jednak. Pozostawiwszy auto pośród pól rozpoczęliśmy wędrówkę na jedyny w okolicy pagórek. Z daleka wydawało mi się, że to tylko zwykła kępa drzew na lekkim wzniesieniu, a Kaśka znów mnie wkręca, że sterta kamieni to coś więcej niż gruzowisko. Przecież widziałem w szkole jak wygląda wulkan. Tutaj próżno szukać stożka, krateru, czy Hefajstosa u podnóża. Jednak po chwili moje wątpliwości rozwiała niezwykłej urody tablica informacyjna. Znajdujące się na niej sarny wyglądały jakby akurat zażyły kilka tabletek nielegalnych substancji, lub wciągnęły białą smugę myląc tabakę z amfetaminą. Jednak ich zdziwienie wymalowane w wielkich oczach miało swoje uzasadnienie. Znajdowaliśmy się faktycznie u podnóża wulkanu.
Chwila spaceru wystarczyła byśmy znaleźli się w centrum wulkanu. Dokoła nas rozciągało się morze, no może jezioro, kamieni. Duże, małe, okrągłe, jakie kto chce. Tutaj Kaśka czuła się jak ryba na kanapce śledziowej – idealnie! Oczywiście od razu mogliśmy z Jerzym wysłuchać krótkiego wykładu o tym, że kiedyś w miejscu, w którym aktualnie stoimy było morze, tym razem takie prawdziwe ze słoną wodą, a wulkan był podwodnym ujściem magmy. Tak jakby nasza planeta ziemia najadła się za dużo i popuszczała gazy i roztopione skały poprzez pęknięcia, szczeliny i wulkany takie jak ten. Dzięki takiej historii tego miejsca mogliśmy liczyć na znalezienie minerałów, takich jak choćby chalcedony, ametysty, agaty, czy baryt. Po krótkim przeszkoleniu ruszyliśmy na kamieniobranie. Co rusz u naczelnego geologa naszej rodziny meldował się Jerzy, bądź ja z kamieniem w ręce i nadzieją, że właśnie znalazł święty grall geologii. Niestety zazwyczaj przynosiliśmy zwykłe skały wulkaniczne nie warte zbytniej uwagi. Z rzadka udało się znaleźć małe szczotki kalcytowe i inne wykrystalizowane żyły hydrotermalne.
Z nosem wbitym w ziemie poruszaliśmy się w górę wulkanicznych zboczy. Na szczycie ukazał nam się piękny widok na kilka sąsiednich miast: Příbor, Štramberk i Kopřivnice. Stojąc tak na wierzchołku, w oczekiwaniu na skanującą swym wzrokiem każdy centymetr zbocza małżonkę, wpadła mi do głowy nieco makabryczna myśl. Przecież ja stoję na Wulkanie! Miejscu gdzie wydobywać się miała lawa o przerażającej wręcz temperaturze, setki ton materiałów piroplastycznych wyrzucanych na setki metrów w górę, a przede mną ukazywały się północno-morawskie miasteczka. Przecież historia zna już takie przypadki. Oczyma wyobraźni widziałem już katastrofę inspirowaną wydarzeniami z 79 roku. ,,Příbor – czeskie Pompeje” pomyślałem. Z mojego zamyślenia wyrwała mnie Kaśka i jak to ma w zwyczaju, sprowadziła na ziemie słowami: ,,Ale tutaj wtedy było morze!!!”. Myślę jednak, że mój tok myślenia i samo hasło ma potencjał. Gdyby ktoś zechciał go wykorzystywać do promocji tego regionu z chęcią podam numer konta. 😀
Spędziliśmy jeszcze kilka chwil w tym miejscu, przerzucając kilogramy skał w poszukiwaniu tych najlepszych. Nawet udało mi się znaleźć swoją pierwszą w życiu geodę! To taki kamień z dziurą, w której wykrystalizowały minerały. Moje znalezisko może nie jest wybitne, ale jest! To jest najważniejsze! Korzystając z infrastruktury turystycznej w postaci ławki przekąsiliśmy drugie śniadanie, przerwane jednak dość gwałtownie. Zza zarośli usłyszeliśmy hałasy, gwar rozmów i… prychanie koni. Zaniepokojeni, a jednocześnie zaciekawieni pobiegliśmy sprawdzić co się dzieje. Naszym oczom ukazał się widok dziś niespotykany. Oto około 40 koni dosiadanych przez swych jeźdźców przemierzało pobliskie pola. Naprawdę widok taki robi wrażenie. Dokończywszy drugie śniadanie i ruszyliśmy w dalszą podróż.
Jako, że zaspokoiliśmy już potrzeby geologiczne, przyszedł czas na historyczną część naszej wyprawy. Dotrzeć chcieliśmy do Dětřichovic u Příbora. Znajdować się tam miało grodzisko z przełomu XIII i XIV wieku. Zaczęliśmy zatem błądzić po ulicach, uliczkach i zaułkach. Przyzwyczajeni do faktu, że często dojazd do grodzisk jest mało komfortowy nie zrażaliśmy się tym, że z ulicy wjechaliśmy w wąską uliczkę, następnie w drogę gruntową, by ostatnie metry pokonywać tylko po wyjeżdżonym śladzie na trawie. Po wyjściu z samochodu ukazała nam się… ściana lasu. Tylko tyle. Wejście między drzewa wiele nie zmieniło. Dopiero czujne oko uchwyciło zarys wałów oraz dwa poziomy wypłaszczenia służące niegdyś jako podstawa pod budowle. W naszym przekonaniu o prawidłowym odnalezieniu średniowiecznego osiedla utwierdziła nas tablica informacyjna o stanowisku archeologicznym. Chwila spaceru, niełatwe odnalezienie geocasha i wracaliśmy do auta, by udać się do samego Příboru.
Miasteczko przywitało nas wyludnionymi ulicami i na nasze szczęście wolnymi miejscami parkingowymi. Swe pierwsze kroki skierowaliśmy pod mały, żółty domek. To właśnie tutaj pierwsze trzy lata życia spędził Sigismund Schlomo Freud. Postać, której chyba nie trzeba przedstawiać. Twórca psychoanalizy oraz niekwestionowany autorytet w dziedzinie psychologii. Przed odnowionym budynkiem ustawiono pomnikową wersję sofy, na której dr Freud zwykł przeprowadzać swe wielogodzinne rozmowy z pacjentami. Mógłbym próbować rozpisywać się na temat dziedzin psychologii jakimi zajmował się urodzony w Příborze lekarz, jednak obawiam się, że mógłbym się zagubić w pojęciach takich jak np.: problematyka seksualności człowieka oraz jej związków z życiem psychicznym, ontogeneza i filogeneza. Tak jak obawiałem się co stanie w mym niewielkim rozumie po chwili na kozetce przed domem Freuda. Niedaleko znajduje się pomnik poświęcony wybitnemu lekarzowi. Choć rewolucjonista w dziedzinie psychologii spędził w Příborze niewiele czasu, jednak zgodnie z jego poglądami z pewnością wpłynęły one na późniejsze lata życia.
Spod domu zasłużonego Příborzanina ruszyliśmy dalej w kierunku ogrodów Pijarów. Piękne parkowe założenie obfituje w roślinność i nastraja do relaksacyjnego spaceru. Całość znajduje się przy budynku kolegium pijarskiego. Pijarzy przybyli na ziemie czeskie około roku 1620 i zajmowali się przede wszystkim działalnością pedagogiczną. Kolegium założył 5 lutego 1694 biskup ołomuniecki Karol II von Liechtenstein. Budynek wzniesiono w latach 1694-1700 według projektu architekta Giovanni Pietro Tencally i było to jedenaste kolegium pijarskie w Czechach.
Po chwili spaceru udaliśmy się na rynek. Podcieniowe kamienice nadają specyficznego klimatu głównemu placowi miasta. Na środku znajduje się rzeźba Panny Marii z 1713 roku. Niedaleko zaś wznosi się kościół farny pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny. Poprzez liczne przebudowy znaleźć do dziś w nim można elementy romańskie, gotyckie, renesansowe i barokowe.
Jako, że głód zaczął nam już doskwierać rozpoczęliśmy poszukiwania restauracji. Wyposzczeni niemal roczną przerwą w stołowaniu się w czeskich knajpkach, szukaliśmy miejsca niemal archetypowego dla takich miast. Mały lokal z ogródkiem, gdzie miejscowi chodzą wieczorami na piwo, a w kuchni pracuje pani Havrankova z sąsiedztwa. Takim miejscem wydawał się być lokal o wdzięcznej nazwie „U Žabáka” w pobliskiej Skotnicy. Trafiliśmy w punkt! Klimat czeskiej knajpy i jedzenie świetne. Okoliczni mieszkańcy wpadli na obiad przed meczem piłki nożnej, który miał się odbyć na pobliskim stadionie. Klub ze Skotnicy występuje na co dzień w lidze o nazwie 1. B trida (MSK) – Group D. Niestety nie wiem jak rozszyfrować tą ligę i przenieść na polskie warunki, ale Ekstraklasa to nie jest. Sam chciałem pójść zobaczyć zmagania piłkarzy Skotnicy z reprezentantami Spalovowa (po późniejszym sprawdzeniu okazało się, że gospodarze musieli przełknąć gorycz porażki 1:2 🙁 ) jednak mina Jerzego, który wyraźnie potrzebował chwili snu uświadomiły nas, że czas już do domu.
Ze śpiącym dzieckiem podążyliśmy z powrotem w granice Księstwa. Ta wyprawa pokazała nam jak bardzo tęskniliśmy za możliwością wyjazdu do naszych południowych sąsiadów. Jeszcze pewnie minie chwila zanim znów przyzwyczaimy się do ,,czeskiej normalności”, ale to już na zupełnie inną historię i trip.