Wybraliśmy się tym razem na drugi koniec Polski, czyli na biegun zimna mianowicie pod Białystok. Miejscem naszej destynacji była mieścina o wdzięcznej nazwie Wizna. Tak, to ta sama Wizna, o której śpiewał piosenkę zespół Sabaton, ale bardziej powinniśmy kojarzyć tą miejscowość z bitwy opisywanej we wspomnianym utworze, stoczonej między wojskami niemieckimi dowodzonymi przez generała Heinza Guderiana, a polskimi wojskami pod dowództwem kapitana Władysława Reginisa. Z uwagi na dużą dysproporcje w liczebności wojsk bitwę tą określa się mianem „Polskich Termopil”.
Mieliśmy wyruszyć bladym świtem jednak nie zawsze plany równają się rzeczywistości, i po prostu wyruszyliśmy o 10:00, co dla niektórych w sumie może oznaczać niemal poranek. Co przyczyniło się do tego, że stolicy, która znalazła się na naszej trasie, mogliśmy się bardzo dobrze przyjrzeć stojąc w korku. Fotka jest, Aleje Jerozolimskie zaliczone no i żebrowy tunel Warszawski, z którym też podobno wiąże się piękna anegdota. Architekci zaprojektowali piękne nowoczesne łuki, których jeszcze w Polsce nikt wcześniej nie widział. Jednak zapomnieli o jednej bardzo istotnej rzeczy. Tunel jest bowiem przeszklony co miało zapewniać dostęp światła, miało ale nie zapewniało w momencie, gdy napadał śnieg. Tak więc do projektu dorabiano na szybko lampy i montowano już dawno po otwarciu tunelu. No cóż naturę trzeba zawsze brać pod uwagę.
Reszta trasy minęła już przyjemnie. I tuż za Zambrowem zaczęliśmy wspominki. Tak się bowiem składa, że za czasów studenckich przyszło nam pracować przy powstającym wtedy odcinku drogi S8. Naszą bazą wypadową był wtedy Wiznaport w Wiźnie. I tak po 6 latach jechaliśmy znowu przez te same tereny jednak już po nowej ekspresówce, którą sami budowaliśmy. Od razu w naszych głowach przewijały się sceny sprzed kilku lat. W jednym z domów właściciel tak przeciągle mówił Dzień dobry, że chyba pół życia na to tracił. W innym zaś zaskoczeni zostaliśmy informacja, że psom daje się „hlać” i o dziwo nie chodziło o alkohol. Na długo przed powstaniem znanego programu pt. „Rolnik szuka żony” poznaliśmy tam idealnego kandydata, który za każdym razem przychodził na wizje lokalna z nadzieją, że może tym razem los przysłał wprost do niego miłość życia. Wspomnienia pozwoliły nam także bez problemu znaleźć drogę do naszego noclegu. Przez Grądy- Woniecko, uroczą wieś z zakładem karnym i dwoma blokami w środku dosłownie niczego. Po drodze mijaliśmy jeszcze „zemstę Stalina”, czyli barszcz Sosnowskiego, który swoją prześmiewczą nazwę zawdzięcza temu, że został sprowadzony do krajów byłego ZSRR z Kaukazu, właśnie niedługo przed śmiercią Stalina w 53 roku. Do Polski trafił jako dar uczonych radzieckich z Wszechzwiązkowego Instytutu Uprawy Roślin w Leningradzie. Bardzo dziękujemy za ten wspaniały prezent. Obecnie jest traktowany jako gatunek inwazyjny, a w Polsce jest zakazana jego sprzedaż, rozpowszechnianie nasion i uprawa.
Potem trasa biegnie przez groble, przy której na co drugim słupie znajduje się gniazdo bocianie. Tak na marginesie jak otwieramy okno w Cieszynie o 4:30 rano to słychać całkiem sporo ćwieków, pisków, trelów ptasich, ale tutaj jak o tej 4:30 wszystkie ptaki z okolicy zaczynają jazgot, śpiewy i nawoływania to mamy istną kakofonię dźwięków. Nigdzie indziej w Polsce nie słyszałam na raz tyłu różnych odgłosów ptactwa. Żurawie, bociany, łabędzie i wiele, wiele innych nieznanych mi ornitologicznych okazów.
Korzystając z tego, że słońce nie zachodzi tu za góry o 19 mieliśmy jeszcze chwilę, by pozwiedzać okolice. Zaraz u wylotu Wizny w wiosce Sambory znajduje się gródek wczesnośredniowieczny. Określa się jego powstanie na XI lub XIII w, i był on prawdopodobnie jednym z wielu tego typu Grodzisk na szlaku Drohiczyn – Wizna – Jaćwież. Byliśmy tu też 6 lat temu, wróciliśmy dla przejmującego widoku. Z wałów wysokich na 8,5m rozciąga się widok na malownicze zakola i rozlewiska Narwi. Przeplatająca się fauna i flora zapierała dech w piersiach. Zdjęcia nie oddają tej atmosfery nawet w połowie.
Po zameldowaniu się w aplikacji z geokeszami ruszyliśmy do Góry Strękowej w poszukiwaniu schronów i bunkrów pozostałych po sławnej bitwie pod Wizną. Trafiliśmy, no właśnie trafiliśmy do wioski o nazwie Strękowa Góra, zwykła ulicówka, nic nadzwyczajnego. Dopiero znaleziony tam kesz otworzył nam oczy. W odległości około 4km od siebie leżą 2 mieścinki jedna to Strękowa Góra, w której nie ma nic specjalnego, oraz ta właściwa Góra Strękowa z okopami i pomnikiem poległych. Ot niespodzianka. Za to przez takie błądzenie trafiliśmy na zachód słońca. Coś pięknego.
Jadąc z powrotem do Wizny w aucie pogłośniliśmy nieco radio, z którego wydobywały się dziwne dźwięki. Niby zwykła rozmowa, coś w stylu wywiadu, ale język w jakim był prowadzony wprawił nas w osłupienie. Ni to rosyjski, ni to białoruski, jakieś pojedyncze polskie słowa. Coś w takim stylu, jakby ktoś godoł czysto po ślunsku i wmawiał innym, że to niemiecki. Dopiero po rozmowach z autochtonami odwiedziliśmy się, że to „hehłacki” czyli język najbardziej podlaskich Podlasiaków.
Został nam ostatni punkt wycieczki tego wieczoru. Mianowicie z okien agroturystyki, w której spaliśmy widać kolejny gródek wczesnośredniowieczny. Wejście znajduje się od strony cmentarza, gdzie kiedyś mieścił się zamek i pełnił swoją funkcję aż do wieku XVI. Zdążyliśmy jeszcze na ostatnie promyki słońca.
Jak się okazało tego dnia czekała nas jeszcze jedna atrakcja. Grupa zapaleńców, która dojechała później do agroturystyki wybrała się z właścicielem na oglądanie bobrów. Kiedy wracali w świetle latarki było widać bobra. 100 metrów od nas.
Takie właśnie miejsce na mapie z naszą pinezką znajduje się w Wiźnie. Kolejnego dnia też czekały nas emocje, ale to już na inną historię i trip.