Wiele z opisanych tutaj miejsc mijamy na co dzień. Sporo jest takich, które funkcjonują wśród nas. Są też takie, po odwiedzeniu których pozostaje niedosyt i stwierdzenie „musimy tu wrócić”. Ten trip właśnie taki był. Byliśmy tutaj w październiku 2020 roku. Wtedy jednak widoki zasnuwała gęsta mgła, a na głowę kapał deszcz. Mogliśmy sobie tylko wyobrażać jakie wspaniałości kryje gruba warstwa chmur dookoła. Wtedy padło to magiczne „musimy tu wrócić”. Cytując klasyka „I oto nadszedł dzień dzisiejszy”, znów naszym celem stały się jabłonkowskie szańce.
Podróż nie daleka, a pełna ciekawostek, zagadek, i to skierowana zarówno w kierunku historycznym jak i geologicznym. Jednak po kolei. Szybka podróż drogą wiodącą od wiek wieków na Słowację, jedno odbicie między pobliskie górki i naszym oczom ukazały się… No właśnie za bardzo to nic się nie ukazuje. Powód jest bardzo prosty. Szańce to fortyfikacja ziemna skonstruowana w taki sposób, by na pierwszy rzut oka nie sprawiała wrażenia twierdzy. Jabłonkowski Wielki Szaniec nie jest wyjątkiem. Zaparkowaliśmy w wyznaczonym miejscu i ruszyliśmy zwiedzać. W odróżnieniu od naszej poprzedniej wyprawy tym razem trafiliśmy z pogodą idealnie. Przed samą fortyfikacją znajduję się mały niepozorny budynek skrywający w swych wnętrzach wystawę. Już byliśmy pewni, że znów trafimy w dzień, w którym ekspozycja jest zamknięta. Potwierdziły to także zamknięte drzwi. Jednak jako ludzie o jakimś tam wykształceniu i minimalnym doświadczeniu turystycznym poczęliśmy czytać informację, z której wynikało, że jednak mamy szczęście i mikro muzeum otwarte będzie, jednak dopiero za godzinę. Pierwsza dobra informacja tego dnia tylko nas uskrzydliła i podążając szlakiem wyznaczanym przez żołnierzy z okresu wojny trzydziestoletniej zmierzaliśmy zdobyć Wielki Szaniec.
Przechodząc przez most ponad suchą fosą przenieśliśmy się w czasie. Bo od razu nasuwa się pytanie „po co budować coś takiego w tym miejscu?”. Przecież nie jest to zamek, ani grodzisko, tylko jakiś duży rów ułożony w gwiazdkę i tyle. Tutaj należy cofnąć się do genezy Wielkiego Szańca. Rodowód tej fortecy to II poł. XVI wieku. Wtedy to toczono bitwy z Turcją, jednak nie w dalekiej Azji, a w nie tak odległych Węgrzech. Dzisiejsza Słowacja wówczas zwana była górnymi Węgrami, a Przełęcz Jabłonkowska była i jest do dziś najlepszą drogą w kierunku do Polski, czy na Śląsk. Po serii porażek z tureckimi wojskami podjęto decyzję o zabezpieczeniu tego szlaku przed ewentualnym tureckim najazdem. W XVI wieku nie budowano już zamków, które nie wytrzymywały próby militarnej w starciu z artylerią. Wtedy to poczęto budować szańce. Były to systemy luźno połączonych wartowni wykorzystujące dogodne położenie. Sypano ziemne bastiony o określonych kształtach oddzielone głębokim i szerokim rowem. Przewaga wysokości i odległości zapewniały możliwość rażenia wroga z jednoczesnym przeświadczeniem, że wrogie pociski do twierdzy nie dolecą. My odwiedziliśmy tzw. Wielki Szaniec, jednak w pasie od Jabłonkowa po Istebną mniejszych obiektów strzegących przesmyku było jeszcze kilkanaście.
Wchodząc na szaniec zauważyliśmy kilku rekonstruktorów, którzy spędzili weekend w otoczeniu pozostałości twierdzy z okresu, który odtwarzają. Znając jednak arkana rekonstrukcji i sobotnich nocy nie niepokoiliśmy ich, a weszliśmy na wał ziemny, by obejść fortyfikację dookoła. Dziś z Wielkiego Szańca pozostał właśnie wał, fosa zabezpieczona kamiennymi murami oporowymi oraz relikty budynków. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że niegdyś na tych fortyfikacjach stały koszary, prochownia oraz magazyny. Sama twierdza z okolicznymi bastionami wybudowana została ok. 1578 roku na rozkaz księcia cieszyńskiego Wacława III Adama. Problem jednak powstał z obsadzeniem posterunków. Nikt nie kwapił się, by siedzieć pośrodku przełęczy w zimnie i chłodzie lub w upale z możliwością utraty życia podczas konfliktu. Cieszyńskiego księcia nie było też stać na utrzymywanie stałego garnizonu żołnierzy zawodowych, który mógłby granicy strzec. Wprowadzono więc pomysł, by to okoliczni chłopi wybrali odpowiednią liczbę mężczyzn, wyposażyli ich i wysłali na służbę w szańcach. Pomysł sprawę pozornie rozwiązał, bo obsadzono graniczne pozycje jednak żołnierzami bez doświadczenia z zerowym morale, którzy nie raz dokonywali rabunku na okolicznych wsiach. W końcu oni mieli broń, a okoliczni mieszkańcy nie. Łatwy zarobek prawda?
Czas próby dla jabłonkowskich umocnień nadszedł wraz z wojną trzydziestoletnią. Hekatomba, jaka nigdy wcześniej i nigdy później, przeszła przez tereny Księstwa nie ominęła szańców. Pierw wybrańcy, później już stała załoga hajduków raz po raz musiała odpierać ataki to strony katolickiej, a to strony protestanckiej. Ostatnia piastówna cieszyńska Elżbieta Lukrecja tutaj właśnie szukała schronienia, gdy padał gród cieszyński wraz z zamkiem. Fortyfikację przebudowywano jeszcze kilka razy, łączono okopami z sąsiednimi obiektami. Obecny kształt budowla zyskała w wieku XVIII, kiedy to wykonano nową fosę kamienną, nadano charakterystyczny kształt w gwiazdę i pobudowano nowe obiekty. Każdy kto przechodził trasę z Górnych Węgier do Księstwa Cieszyńskiego musiał tędy przejść. Wybudowano także budynek kwarantanny, którą podróżni musieli odbywać, gdy narastało zagrożenie epidemią. Jakie to na czasie 🙂 Z czasem znaczenie fortecy zmniejszało się. Nowe pole walki nie przewidywało już wykorzystywania tego typu fortyfikacji, a sytuacja polityczna regionu także nie zmuszała do wykorzystywania siły militarnej. Ostatnim aktem zbrojnym z wykorzystaniem Wielkiego Szańca był epizod Wiosny Ludów, gdy w 1848 roku odparto atak 300 zwolenników Lajosa Kossutha. Ostatnich żołnierzy w liczbie 12 wycofano chwilę po tym zdarzeniu. Od tego czasu Szańce niszczały, rozkradane były z budulca przez okolicznych mieszkańców. Niewiele brakowało, by całkowicie zniknęły z przestrzeni i pamięci ludzi. Ostatnie lata stoją jednak pod znakiem renowacji i przywracania tego cennego miejsca na mapę atrakcji turystycznych.
Chodząc po szczycie wałów podziwiać można niesamowitą panoramę Beskidów. W czasach świetności obiektu z pewnością dostrzec można było kolejne reduty, szańce i bastiony strzegące położonej poniżej przełęczy. Doskonale stąd widać jak ważnym węzłem komunikacyjnym jest to miejsce do dziś. Niedaleko przebiega linia kolejowa prowadząca do Koszyc. Dostrzec można wylot tunelu, który miał swój epizod w trakcie II Wojny Światowej. Po obejściu Szańca zarówno górą jak i fosą skierowaliśmy się do budyneczku, który stoi u podnóża. Nie spodziewałem się zbyt wiele po tym miejscu. Budynek choć pięknie wkomponowany w okolicę jest malutki i posiada jedną salę. Zdziwienie było ogromne, gdy weszliśmy do środka. Na turystów czeka świetnie zrobiona, w pełni multimedialna ekspozycja. Poza animacją ukazującą wygląd szańca można zobaczyć uzbrojenie żołnierzy tutaj stacjonujących. Można przekonać się ile ważyła kula armatnia, czy do jakiej melodii wstawali co rano wojacy. Największą atrakcją dla Jerzego i w sumie nie tylko dla niego jest fragment makiety szańca z ustawionymi armatami. W tym miejscu można spróbować swoich sił jako artylerzysta. Załadowane plastikową kulką działo należy wycelować w kartonowego wroga i PAL! Kilka prób i tylko jedna zakończona sukcesem pokazuje jak ciężko było być artylerzystą. Całość mikro muzeum jest na prawdę godna polecenia. To kolejny dowód na to, że rozmiar nie ma znaczenia 🙂
Niedaleko od Szańców znajduje się już granica słowacka, a tuż za nią gratka dla miłośników kamieni, czyli Kaśki. Gdybyśmy byli w telewizji właśnie wypowiedziałbym słynne Hallo hallo Kasiu oddaję Ci głos.
Halo halo Maćku słyszymy się dobrze!
Z szańców podjechaliśmy do oddalonej o kilka kilometrów mieścinki po słowackiej stronie- Megoňky. Będąc tu ostatnim razem trafiliśmy do celu pokonując półgodzinny odcinek pośród lasów od strony Czech. Tym razem postanowiliśmy podjechać niemal na miejsce. Ułatwiła nam to malownicza trasa od strony słowackiej. U celu czekał na nas kamieniołom piaskowca jakich znaleźć można wiele na terenie fliszu karpackiego. Ten jednak kryje nietypowy na skalę światową ewenement.
W latach 80′ XIX w. pracujący w kamieniołomie ludzie odkryli kamienne kule o średnicy od 10cm do przekraczających nawet 3m. I oto Megoňky znalazły się w centrum uwagi nie tylko geologów, ale i łowców sensacji. Genezy kamiennych kul doszukiwano się nawet w pochodzeniu kosmicznym, a nawet jedna z teorii mówiła o jajach dinozaurów. Geolodzy początkowo byli zdania, że kule to po prostu konkrecje (czyli nagromadzenie minerałów o tych samych właściwościach, często przyjmujących kształt zbliżony do kuli, jednak skała dookoła i sama kula mają wtedy inny skład).
Tu są to po prostu kule piaskowcowe z podobnego materiału co ich otaczające skały. Uznano więc, że są wynikiem procesów geologicznych i powstały na etapie sedymentacji, czyli osadzania się materiału w morzu, które kiedyś znajdowało się na tych terenach. Występowanie takich ewenementów można znaleźć na Nowej Zelandii i na Słowacji właśnie. Kul było podobno około 300 jednak większość znalazła się całkiem przypadkiem w okolicznych ogródkach jako element wystroju. Część trafiła jako eksponaty do różnych europejskich muzeów. Co jeszcze ciekawe kamienne kule o sporej wadze zaczęły się odrywać od pionowych ścian kamieniołomu i niczym bile w snukerze turlały się po okolicy. Widok takiej toczącej się, niszczycielskiej kuli musiał być ujmujący. Tym bardziej, że wagę pojedynczej bryły piaskowca szacuje się na około 30ton, co przy średnicy dochodzącej do około 3metrów wydaje się do zaakceptowania. W 2003 roku obszar prawie 2ha uznano za pomnik przyrody, objęty najwyższym stopniem ochrony. Szacuje się, że obecnie w rezerwacie na stałe przebywa już tylko 30 sztuk. Jedną kule podobno przekazano także do Torunia, który jest miastem partnerskim miejscowości Megoňky.
Miejsca takie jak te są wspaniałe, bo każdy dzień sprawia, ze wyglądają inaczej. Widzieliśmy już szańce i kule piaskowe w deszczu teraz w upale. Jeszcze kilka rodzajów pogody zostało 🙂 i w okolicy wiele ciekawych miejsc, do których trzeba dotrzeć, ale to już na zupełnie inną historię i trip.