W ciągu roku nadchodzi taki czas, że trzeba podładować baterie. Zostawić wszystko za sobą i pojechać w te przykładowe Bieszczady. U nas taki właśnie moment nastąpił w listopadzie. Z tyłu głowy kołatała wciąż myśl o wyjeździe gdzieś dalej. Rozpoczęliśmy zatem poszukania destynacji jaka nas by interesowała, a za razem była budżetowa. Uznaliśmy również, że chcemy odwiedzić jakieś większe miasto oferujące wiele atrakcji w jednym miejscu. Obecny świat ułożony jest tak, że jeśli już dotarcie do celu jest tanie, to samo życie na miejscu zazwyczaj wiąże się z większymi wydatkami i na odwrót. Gdy już oczami wyobraźni widzieliśmy się w jakimś miejscu, bo bilety były tanie tak od razu na ziemie sprowadzały nas ceny noclegów, wyżywienia i biletów wstępu. Przeglądając mapę Europy nagle nastąpiło olśnienie. Gdybyśmy byli bohaterami kreskówki nad naszymi głowami zapaliła by się żarówka. Szybkie sprawdzenie cen dojazdu oraz życia codziennego i mamy to! Naszym celem stał się BUDAPESZT!
W tym miejscu powinna pojawić się zawiła historia Budapesztu, jednak ani specjalistą w temacie nie jestem, ani też zanudzić czytelników nie chcę. Zainteresowani dziejami stolicy Węgier bez problemu znajdą odpowiednią literaturę. Dla nas ważnych jest kilka faktów. Jednym z najbardziej znanych etapów rozwoju tego miasta jest to, że niegdyś były to trzy osobne miejscowości Buda, Peszt i Óbudy. Formalnie jako jedno miasto miejsce to funkcjonuje dopiero od 1873 roku. Kolejnym ważnym faktem jest wielokulturowość tego miejsca. Budapeszt, czy właściwie miasta składowe, przez setki lat przechodziły z rąk do rąk. Rękami tymi byli Węgrzy, Austriacy, a także Turcy. Spowodowało to powstanie tygla kulturowego, ale także architektonicznego. Zdecydowana część Budapesztu, ta turystyczna, pamięta XIX wiek i w sumie poczuć można się jak w za dużym Cieszynie, przynajmniej pod względem otaczającej nas architektury. Uzbrojeni w tą wiedzę, listę miejsc które chcemy zobaczyć oraz doświadczenia z poprzednich podróży na Węgry, ruszyliśmy w podróż.
Nie była to nasza pierwsza podróż do Budapesztu, jednak egzotyka tego kraju z jego niezrozumiałym dla nikogo poza szatanem językiem oraz walutą zmuszającą do przestawienia się na rozumowanie w tysiącach zawsze sprawia wrażenie podróży w nieznane. My naszą podróż rozpoczęliśmy oczywiście w Cieszynie, jednak wpierw nie udaliśmy się na południe, a na północ – do Krakowa. To stąd wyruszał autobus znanej firmy o zielono pomarańczowych barwach, który zabrać nas miał wprost do celu. Pozostawiliśmy auto na jednym z krakowskich osiedli i w środku nocy przedostaliśmy się autobusem na MDA. Wybraliśmy godzinę wyjazdu w taki sposób, by na miejscu być o świcie i nie stracić ani minuty z czasu jaki mieliśmy przewidziany na nasz trip. Całość była bardzo ułatwiona, bo najmłodsi naszego teamu pozostali pod czułą opieką dziadków i babciów. Sama podróż autobusem obudziła już pewne wspomnienia, kiedy to wyjechałem do Budapesztu bez dowodu osobistego z wiarą, że prawo jazdy wystarczy do przekroczenia granicy. Jak się okazało na przejściu granicznym w Chyżnem, strażnik graniczny miał odmienne zdanie, choć nie upierał się przy mojej wersji. Tym razem dokumenty odpowiednie już miałem. Dla przyszłych pokoleń prawo jazdy nie wystarczy, by granicę przekroczyć ;P Wybraliśmy autobus, a nie samolot, ze względu na czas i przede wszystkim koszt. Niecałe 100 zł za osobę w jedną stronę i 6 godzin podróży wydawało się idealnym balansem ceny do usługi. Podróż próbowaliśmy przespać co się mniej więcej udało i jeszcze przed wschodem słońca byliśmy na dworcu Népliget.
Jako, że zakwaterowanie możliwe było dopiero około godziny 14:00 pozostawiliśmy bagaże w skrytce bagażowej i po zakupie biletów 72 godzinnych ruszyliśmy w miasto! Tutaj pierwszy raz dostaliśmy w twarz sumami jakie trzeba płacić, bo sam bilet kosztował około 60 zł i to wrażenia nie robi, ale na paragonie kwota to 5500 huf, a to dla ludzi, którzy świadomość zyskali już po denominacji w Polsce, nie jest oczywistością. Z dworca linią metra udaliśmy się na śniadanie i kawkę w znanej sieci restauracji rozpoznawalnej dzięki złotym łukom w logo. Nie był to jednak taki zwykły Mak. Ten mieścił się przy dworcu kolejowym Nyugati, czyli po prostu zachodnim. Dworzec ten jest przepiękny, wzniesiony w stylu secesyjnym. Dodatkowo jest dworcem czołowym, czyli tutaj pociągi kończą swój bieg i jeżeli nie chciałyby się zatrzymać to nie ma kontynuacji torowiska, a skład wyjechał by wprost na ruchliwą ulicę. Sama restauracja także znajduje się w sali nawiązującej charakterem do otoczenia. Tutaj też zaplanowaliśmy najbliższe godziny. Pierwszym celem stało się Wzgórze Galarety, czyli tak naprawdę Wzgórze Gellerta.
Takich przekształceń językowych używaliśmy cały czas, by choć trochę oswoić madziarski język naszpikowany dziwnymi znaczkami i zbitkami liter, które wyglądają jakby ktoś wylosował litery w popularnych scrablach i na siłę próbował ułożyć z nich coś co przypomina słowo. Dla nas zatem Wzgórze Gellerta było Wzgórzem Galarety, przystanek tramwajowy Wesselényi Utca był Wesołą Ulicą, a dworzec na którym byliśmy zamienił się z Nyugati w Nugat.
Czytając przewodniki wcześniej wymienione wzgórze pojawia się zawsze i to z wykrzyknikiem. Podczas poprzednich wizyt w Budapeszcie odpuszczaliśmy to miejsce, bo było pod górkę, co nie dziwi w przypadku wzgórza. Zazwyczaj poradniki sugerują, by przedostać się w pobliże jednego z mostów na Dunaju i tam rozpocząć wspinaczkę, ja jednak należę do gatunku leniwych i tak jak znalazłem sposób na to, by nie musieć się wspinać na Hradczany w Pradze tak i tutaj jakiś pomysł musiał się urodzić. Z pomocą aplikacji do planowania podróży po stolicy Węgier przeżyliśmy przejazd tramwajem, autobusem i jeszcze jednym autobusem, który wywiózł nas niemal na szczyt. Miejsce to widoczne jest niemal z każdego innego w Budapeszcie, głównie za sprawą rzeźby pewnej Pani, która w rękach trzyma jakąś paprotkę (tak na prawdę liść palmy). To Statua Wolności, prawie taka jak w Nowym Jorku. Sam posąg powstał w 1947 roku i miał wyrażać wdzięczność Węgrów dla narodu sowieckiego za rozwalenie, spalenie i rozgrabienie Budapesztu, albo wyzwolenie, coś w tym klimacie. Po upadku systemu dominującego na wschodzie Europy w II połowie XX wieku tablice zdjęto, a sam pomnik jest na tyle efektowny, że pozostawiono go na miejscu. Tuż obok znajduje się też cytadela. Oba obiekty w czasie naszego tripu były jednak w remoncie i nie mogliśmy podejść zbyt blisko. Taki urok zwiedzania poza sezonem.
Obchodząc statuę alejkami pośród drzew zabrakło nam tchu po raz pierwszy. Widok jaki roztacza się ze wzgórza jest niesamowity. Druga strona Dunaju przepełniona monumentalnymi budynkami, mosty na samej rzece i ogrom jaki można stąd zobaczyć robi wrażenie. Staliśmy na jednej z platform widokowych i identyfikowaliśmy kolejne obiekty budzącego się do życia miasta.
Kawałek dalej znaleźć można sporych rozmiarów pomnik św. Gellerta, od którego wzgórze wzięło nazwę. Święty w Polsce niezbyt popularny, a nazywany u nas św. Gerardem ma całkiem ciekawą historię. Otóż urodzony w Wenecji około 980 roku duchowny podróżował do Ziemi Świętej na pielgrzymkę. Jednak Pon Buczek miał inny plan na jego życie i za pomocą sztormów i zbiegów okoliczności skierował przyszłego świętego na Nizinę Panońską wprost do młodziutkiego królestwa Węgier. Król Stefan (także zresztą święty) namówił Gerarda, by ewangelizował Madziarów oraz wychował jego syna Emeryka (także świętego, a jak by inaczej). W pewnym momencie życia duchowny uznał, że będzie pustelnikiem i przeprowadził się na wzgórze niedaleko miasta Budy i tam też egzystował. Gellert jako uosobienie chrześcijaństwa dostał niedługo potem przydział jako biskup. Niedługo potem Węgry opanowała tzw. reakcja pogańska, czyli w zależności od tłumaczenia bunt przeciwko chrześcijaństwu albo przeciwko bogatym, którymi byli oczywiście duchowni. Wtedy to około 1030 roku biskup Gerard został zrzucony ze wzgórza wprost do Dunaju i żywot swój zakończył. Zabójstwo przypisuje się przywódcy buntowników niejakiemu Vacie. Od tej pory, znaczy chwile później jak chrześcijaństwo wróciło do łask, o Gerardzie mówić już należało z przyimkiem święty.
Ze wzgórza udaliśmy się kolejnymi liniami metra, tramwaju i autobusu na drugi koniec miasta. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze halę targową znaną na cały świat. Szybki przegląd oferowanych produktów, posiłek złożony z ultra gorącej gulaszowej i kiełbasy oraz decyzja, że wrócimy tu jeszcze po zakupy. Kartka na drzwiach wejściowych (na szczęście także w j. angielskim) upewniła nas, że niedziela będzie dniem zakupowym.
Podążaliśmy dalej. Wysiedliśmy na jednym z przystanków wskazanych przez aplikację i skierowaliśmy swe kroki dość niepokojącą uliczką pełną zarazem bloków z wielkiej płyty jak i domków kojarzonych z kolonii robotniczych. Kilka minut spacerem i stanęliśmy przed bramą muzeum kolejnictwa. Tak nasz, a właściwie mój, wybór można uznać za dziwny, bo przecież miasto pełne muzeów i galerii, a my jedziemy oglądać jakieś lokomotywy. Jednak jest to jedno z największych tego typu placówek w Europie. Z racji pozasezonowego charakteru naszej wizyty bilety były w bardzo przystępnej cenie choć dalej liczone w tysiącach. Następne prawie dwie godziny spędziliśmy w towarzystwie lokomotyw elektrycznych, spalinowych, ale przede wszystkim parowych. Imponująca kolekcja stalowych monstrów na kołach pozwalała przenieść się do przełomu XIX i XX wieku. Wszechobecne tabliczki z pewnością przybliżały historię każdego egzemplarza, jednak węgierski nawet dla tłumacza googla bywa zbyt skomplikowany. Załapaliśmy się także na nie lada atrakcję, mianowicie przejazd obrotnicą! Stanęliśmy w miejscu, gdzie powinna znajdować się lokomotywa udająca się w podróż i przejechaliśmy 360 stopni przeglądając zasoby lokomotywowni. Wchodząc niepewnie pomiędzy kolejne składy, co prawda były tam tabliczki informacyjne zakazujące lub zezwalające na wejście, dla mnie jednak zbyt tajemnicze, obejrzeć można było sprzęt służący do odśnieżania torów. Wśród tego zbioru, jakby nieśmiało, stała prawdziwa perła. Samochód osobowy rodem z naszego kraju. Warszawa M20 (chyba) tzw. garbata, ale na podwoziu klejowym! Czas powojenny wymagał tego typu pojazdów w krajach, gdzie drogi nie raz były tylko z nazwy szlakami komunikacyjnymi i w część miejsc dostać się można było tylko koleją. O oryginalności pochodzenia pojazdu z Polski (bo przecież mogła to być rosyjska pabieda) świadczyły napisy na desce rozdzielczej informujące o stanie paliwa, temperaturze wody i ciśnieniu oleju. Część kolekcji znajdowała się w warsztacie, który także odwiedziliśmy i tutaj kolejny polski ślad. Pomiędzy lokomotywami, tuż obok kolejowej Czajki (to też takie auto jest tylko rosyjskie) stał odremontowany Żuk. Ogólnie statystyka była dość ciekawa bo na 4 pojazdy samochodowe połowa była polska (zobaczyliśmy Warszawe, Żuka, Czajkę i Trabanta). Gdybyśmy byli tutaj z naszymi pociechami pewnie ten wpis powstałaby właśnie tam, bo do tej pory nie moglibyśmy wyjść z muzeum.
Nas jednak nieco gonił czas. Zbliżała się godzina naszego meldunku. Udaliśmy się zatem do centrum na kawę tuż przy miejscu, gdzie mieliśmy spać. Tutaj mógłbym opisać rollercoaster emocji, gdy dowiedzieliśmy się, że w sumie to nasza rezerwacja była podwojona i że nie dostaniemy kodu do naszego pokoju. Kilka nerwowych chwil, trzy papierosy i dwie rozmowy kaleczonym angielskim później udało nam się jednak dojść do porozumienia. Pokój nam zmieniono na oddalony 300 metrów dalej apartament. Odbiór kluczy ze specjalnej skrytki za pomocą kodu oraz rozszyfrowanie tego, które drzwi właściciel miał na myśli pisząc elaborat na stronę A4 przypomniał nam zabawę z geocashingiem. W końcu na coś ta gra się przydała 🙂 Na szczęście udało się i po podróży z Wesołej ulicy przez Blaha Luiza Ter do Niplegetu i z powrotem wraz z bagażami byliśmy zameldowani. To jednak nie był koniec atrakcji zaplanowanych na ten dzień. Jedną z najważniejszych atrakcji dla nas zawsze jest jedzenie. Zatem planowaliśmy ten moment szczególnie. Tutaj nasze doświadczenia z poprzednich wizyt w Budapeszcie się przydało. Po odstawieniu bagaży ruszyliśmy wprost na stację metra Arany János utca (dla nas Alicja Janosz), gdzie serwowane są najlepsze Langosze na tej szerokości geograficznej. Niegdyś buda o wymiarach dwa metry na dwa, dziś przeniosła się do lokalu niewiele większego, ale oferującego też stoliki na zewnątrz. Ilość ludzi i sława tego miejsca wymusiła dość ciekawy system zamówieniowo-kelnerski. Otóż zamawiamy przy barze interesującego nas Langosza, których w karcie jest kilkanaście, otrzymujemy numer i już po kilku minutach przechodzący kelner krzyczy numer zamówienia. Obsługa błyskawiczna! My wzięliśmy placek w wersji węgierskiej i uznaliśmy, że sos śmietanowy, żółty ser, czerwona cebula i spora dawka podsmażonego boczku tworzą kompozycję skończoną i nie do pokonania.
Planując podróż do Budapesztu moje skrzywione poczucie dobrej zabawy kazało mi sprawdzić terminarz rozgrywek węgierskiej ligi hokejowej. Zawiedzony faktem, że akurat w tym czasie zaplanowano przerwę w rozgrywkach niemal zrezygnowałem z odwiedzenia lodowych, madziarskich tafli. Na szczęście dowiedziałem się, że przerwa w lidze spowodowana jest meczami reprezentacji i właśnie wtedy w Budapeszcie rozgrywany jest turniej towarzyski. Przeszedłem rejestrację oraz zakup biletów on line po węgiersku, gdzie w rubryce Region wpisałem Księstwo Cieszyńskie co system przepuścił i oświadczyłem małżonce, że będzie miała niesamowitą możliwość obserwowania zmagań podczas turnieju Sárközy Tamás Emléktorna 2023. Z prognoz wynikało, że tego wieczoru ma padać więc wycieczka na zadaszoną halę była wręcz idealnym pomysłem. Znów przejechaliśmy pół Budapesztu i stanęliśmy w progach hali. Mecz pomiędzy Węgrami, a Włochami okazał się bardzo atrakcyjny i zacięty. Próbowaliśmy nawet kibicować lecz nawet nie pokuszę się wpisać co krzyczeli Madziarscy kibice dopingujący swoją drużynę. Gospodarze ulegli hokeistom z półwyspu apenińskiego 1:2 po rzutach karnych. My zaś mogliśmy udać się do naszego apartamentu, by odespać podróż autobusem.
Drugi dzień miał być mniej intensywny zwłaszcza, że opady miały ustać dopiero wieczorem. Jednym z najważniejszych punktów na naszej liście „must have” były łaźnie Gellerta (tego samego od wzgórza). Deszczowy dzień i możliwość pluskania się w termalnych basenach pod dachem brzmiał jak plan idealny. Jeszcze w Polsce doczytaliśmy, że trzeba ze sobą wziąć kąpielówki, ręcznik oraz klapki. No właśnie. Kto nas zna ten wie, że zazwyczaj, gdy w planie wycieczki jest basen jednego z tych elementów na pewno zapomnimy dzięki czemu mam kolekcję kąpielówek z różnych stron Polski. Tym razem sprawdziliśmy dwa razy, czy wszystko jest. Na miejscu okazało się, że nasze klapki pozostały jednak w domu. Szybka decyzja i już byliśmy w Decathlonie. Pierw szukaliśmy zapomnianego artefaktu w Rossmanie jednak poza wiedzą, że klapki to po węgiersku papucze nic nie osiągnęliśmy. Uzbrojeni w niezbędne przedmioty ruszyliśmy wprost do łaźni które, mają już ponad 100 lat. Całość utrzymana jest w secesyjnym stylu. Z zewnątrz imponujący budynek mieści kompleks basenów oraz hotel. Wewnątrz niemal wszystkie ściany pokryte są misternymi mozaikami. Łaźnie te proponują sześć basenów wewnętrznych o temperaturach wody od 27 do 40 stopni. Ten najchłodniejszy przez Kaśkę został całkowicie wykreślony z listy z powodu „lodowatej” wody. Miejsce to miało dla mnie jeszcze jeden smaczek. Mianowicie bohaterowie filmu CK Dezerterzy, dokładniej drugiej części, będąc w Budapeszcie także odwiedzili Łaźnie wraz ze swym przewodnikiem Kurzem. Poza basenami skorzystać można także z sauny suchej i parowej. Można też zamówić sobie masaż, który przeprowadzony może być w stylowej drewnianej kabinie. Bilet do najtańszych nie należy jednak jest całodzienny. My przez około 5 godzin raczyliśmy się ciepłymi wodami i saunami w czasie, gdy na zewnątrz siąpił deszcz.
Jak wiadomo „woda wyciąga”. Cokolwiek miał na myśli człowiek, który ukuł to stwierdzenie w naszym przypadku się sprawdziło. Wyszliśmy głodni nie tylko wrażeń, ale także z pustymi żołądkami. Po odstawieniu elementów basenowych udaliśmy się na obiad. Poza Langoszami Budapeszt dla nas słynie z niesamowitej i zupełnie niestandardowej zupy rybnej podawanej z dużą ilością papryki. Znaleźliśmy więc restaurację o wdzięcznej nazwie Matula Bistro. Wiadomo, że matula musi umieć gotować, choć raczej wątpię, że znaczenie tego słowa po węgiersku odpowiada naszym polskim skojarzeniom. Tak czy siak nie pomyliliśmy się. Zupa podana w osobnym metalowym naczyniu była wyśmienita. Doładowaliśmy drugie danie i mogliśmy turlać się dalej przez budapesztańskie uliczki.
Wieczór dopiero się zaczynał zatem udaliśmy się na zwiedzanie. Budapeszt należy do miast z gatunku prześlicznych, ale podbija stawkę właśnie po zmroku. Udaliśmy się zatem na najlepszy punkt widokowy w mieście, czyli wzgórze zamkowe. Jak wiecie z początku wpisu nie należę do ludzi którzy na hasło wzgórze i piesza wycieczka tryskają entuzjazmem. Na szczęście Budapesztańskie założenie zamkowe jest ogromne i dojeżdża tam autobus. Kilka przesiadek i już byliśmy pod wspaniałym kościołem Macieja Korwina. Tutaj znajduje się też Baszta Rybacka. Niepowtarzalna budowla w miejscu dawnych murów zamkowych gwarantuje idealny widok na naddunajską panoramę miasta. Okazało się że wejście po zmroku jest darmowe z czego oczywiście skorzystaliśmy. To co zobaczyliśmy po otwarciu oczu sprawiło, że otaczający nas ludzie chcieli wezwać karetkę. Szczęka opadła nam do poziomu fundamentu, a bezdech był po prostu niekontrolowaną reakcją. Przed nami roztaczał się widok na rozświetlony Budapeszt, gdzie pośród świateł wyróżniał się Most Łańcuchowy, katedra św. Stefana i wisienka na torcie niesamowitości PARLAMENT! Tego naprawdę nie da się opisać więc nawet próbować nie będę.
Późniejszy spacer po wzgórzu zamkowym i jego zboczach doprowadził nas do pubu, w którym spędziliśmy sporo czasu 7 lat temu. Bar jakich pełno w Budapeszcie jednak nie tak turystyczny jak te znane z Szimpla Kert. Sympatyczny kelner otworzył nam drzwi, a jego oczy otwarły się jeszcze bardziej, gdy zamówiliśmy dwa litrowe piwa. Upewnił się jeszcze, czy dla Kaśki także ma nalać Drehera (takie piwko) właśnie do dużego kufla. Jego zdziwienie osiągnęło zenit, gdy w połowie konsumpcji domówiliśmy kolejny z węgierskiego „must have” czyli palinkę. Kto nie wie co to niech żałuje ;P Resztę wieczoru tutaj przemilczymy. Było jeszcze trochę piwa, palinki, jedzenia i spacerów 🙂
Ostatni dzień naszego tripu rozpoczęliśmy od zostawienia naszych bagaży w znanych nam już skrytkach przy dworcu, by bez obciążenia zwiedzać dalej. O ile poprzednie dni były pochmurne i nieco deszczowe, tak niedziela powitała nas przejrzystym niebem i słoneczkiem. Nadszedł czas zakupu pamiątek i iście węgierskich przysmaków. W tym celu udaliśmy się na wcześniej już wspomnianą halę targową. Oczywiście nie jest to taka zwykła hala, a jak na Budapeszt przystało secesyjna budowla o iście zabytkowym charakterze. To tutaj można kupić na parterze owoce, warzywa, papryki, mięso świeże, wędliny i co tylko dusza zapragnie w kontekście Węgier. Piętro oferuje zaś jedzenie gotowe oraz artykuły pamiątkarskie w postaci koszulek, czapek, obrusów i wszystkiego na czym da się napisać Budapeszt. Wchodząc do hali poczułem jakby ktoś wbił mi nóż prosto w serce i szyję na raz. Tym kimś była Kaśka, która zobaczyła, że pomimo moich zapewnień hala w niedziele jest pusta. Życie uratowało mi kilkunastu sklepikarzy, którzy jednak zdecydowali się otworzyć swoje stoiska. Tutaj wydaliśmy resztę forintów na salami i papryki w kilku stanach skupienia. Wspaniała pogoda oraz okoliczności przyrody skłoniły nas do zrobienia małego przystanku w kawiarni tuż obok hali.
Po wypiciu ulubionych napoi udaliśmy się zabytkowym, słynnym, żółtym tramwajem wzdłuż nabrzeża Dunaju wprost pod parlament. Po drodze minęliśmy także dość specyficzny pomnik w kształcie kilkudziesięciu par butów upamiętniający węgierskich żydów, którzy II WŚ nie przeżyli. Nazwa tego miejsca po węgiersku to Cipők a Duna-parton co u nas brzmiało… no sami wiecie. Sam parlament jest ogromnym neogotyckim gmaszyskiem z niezliczoną ilością rzeźb i sztukaterii. Do środka nie wchodziliśmy, bo 7 lat temu już to zrobiliśmy. Wrażenie oczywiście ogromne choć dla mnie z przeciwległego brzegu wygląda jeszcze piękniej.
Na naszej liście obiektów do odwiedzenia było jeszcze sporo elementów, więc zaczęliśmy nadrabiać. Udaliśmy się pod bazylikę św. Stefana, która swym ogromem i sztukaterią może powalić z nóg. Nie wchodziliśmy jednak do środka zostawiając coś „na zaś”. Niedaleko znajdują się już wspomniane wcześniej Langosze, jednak kolejka jaka o tej porze ustawiła się przed lokalem sprawiła, że odpuściliśmy temat. Choć nie na zawsze!
My przemieściliśmy się na Hősök tere w naszej nomenklaturze Hasiok ter, czyli plac bohaterów. Spory kawałek powierzchni zwieńczony 36 metrową kolumną, na której posadowiono archanioła Gabriela. Miejsce to często zmieniało gospodarza. Pierw nad placem czuwał Franciszek Józef I, po II WŚ stał tutaj pomnik Stalina, który zniszczony został podczas rewolucji węgierskiej. Jego zastąpił inny zbrodniarz ze wschodu Lenin zdemontowany w 1989 roku. Za kolumną, na której dziś stoi archanioł, a u jej podnóża umieszczono konnych wodzów madziarskich plemion na czele z Arpadem ustawiono kolumnadę z najważniejszymi postaciami dla historii Węgier. Są tutaj także polskie wątki, w końcu z Królestwem św. Stefana łączy nas wiele. Zobaczyć można pomnik I. Nagy Lajos, czyli naszego Ludwika Węgierskiego, czy Báthory Istvána znanego nad Wisłą jako Stefan Batory. Całość założenia placu nazywana jest też pomnikiem tysiąclecia, bo z okazji takiego jubileuszu państwa węgierskiego powstała.
Przyszedł czas na kolejną z atrakcji jakie oferuje stolica Węgier czyli… jedzenie! Tak znowu ;P Tym razem trafiliśmy nieco przypadkiem na restauracje, może bardziej jadłodajnie skierowaną raczej do miejscowych. Lokal nie budził najlepszych emocji, ale jedzenie to już inna bajka i Magda Gessler mogłaby tam co najwyżej podłogę umyć, co zresztą by się przydało. Po zaspokojeniu głodu przyszedł czas na jedną z ostatnich pozycji przewidzianych na ten wyjazd. Z kimkolwiek nie rozmawialiśmy przekonywał nas do odwiedzenia Wyspy św. Małgorzaty. Do odjazdu mieliśmy jeszcze sporo czasu, staliśmy na przystanku skąd odjeżdżał autobus właśnie w tamtym kierunku zatem udaliśmy się właśnie tam. Na miejscu okazało się, że to miejsce pewnie atrakcyjne jest, ale bardziej latem. Rozarium w momencie kwitnienia róż może robić większe wrażenie niż w listopadzie. Podobnie minii zoo zamykane na okres zimowy. Siedząc na ławce pośród miejsc, gdzie powinny być róże podjęliśmy decyzję. Wyruszyliśmy znów do naszego ulubione baru Kelt, gdzie tym razem Kaśka uznała, że pół litrowe piwo będzie bardziej w sam raz.
W środku nocy odebraliśmy nasze bagaże i wyruszaliśmy po raz ostatni podczas tego tripu budapesztańskim metrem. Przejeżdżaliśmy m.in. nitką żółtą, która ma bardzo zabytkowy charakter i jest najstarszą tego typu konstrukcją na kontynencie europejskim. Autobus w kierunku Krakowa odjeżdżał z dworca Mexikói, co o dziwo w węgierskim języku oznacza meksykański. Tutaj zakończyliśmy naszą przygodę ze stolicą Węgier. Sześciogodzinna podróż autobusem, przesiadka w Krakowie na kolejny autobus, który dowiózł nas do auta i powrót do Cieszyna były już tylko formalnością.
Budapeszt zachwycił nas po raz kolejny. Jest to miasto, które wydaje się nam tak bliskie, ze względu na architekturę, a jest biegunowo egzotyczne zarazem, choćby przez ten szatański język. To na pewno nie nasz ostatni wypad do tego miasta. Teraz plan jest taki, by pojechać pociągiem. Wsiąść w Zebrzydowicach na „wspaniałym” postkomunistycznym dworcu i przenieść się na olśniewający dworzec Keleti lub Népliget to by było coś, ale to już na zupełnie inną historię i trip.